Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/474

Ta strona została skorygowana.
—   444   —

A więc to była myśl właściwa przemowy. Potrząsnąłem głową i odrzekłem:
— Nic nie wiem o żadnem przyrzeczeniu.
— W takim razie woda cię otumaniła. Pomnij, co się powiedziało, gdy twój towarzysz zachęcił nas harapem do pośpiechu.
— Pamięć moja nic nie ucierpiała; nie uszło z niej żadne słowo. Ty żądałeś bakszyszu, lecz ja milczeniem pominąłem twoje słowa.
— O emirze, jakżeż ja ciebie żałuję! Myśli twoje przecież osłabły! To właśnie, że nic nie odpowiedziałeś na moją propozycyę, trzeba uważać za objaw zgody. Jeśli chciałeś odmówić bakszyszu, powinieneś był oświadczyć wyraźnie. Ponieważ jednak tego zaniechałeś, musimy go otrzymać.
— A jeśli mimo to odmówię?
— W takim razie będziemy zmuszeni ukarać duszę twoją i oceniać cię jako człowieka, dla którego własne przyrzeczenie nie jest niczem.
To jednak źle się dla niego skończyło. Rozgniewał bowiem robotników tem, że domagał się bakszyszu, którego mu wcale nie obiecałem, postępując sobie przytem w sposób obelżywy dla mnie. Pochwycono go w tej chwili i dwadzieścia pięści uderzyło na niego.
— Stać! Puśćcie go! — wołałem, starając się przekrzyczeć hałas, wywołany przez tych ludzi. — Dam mu ten bakszysz.
— To niepotrzebne! — odezwał się jeden z nich do mnie. — Otrzymuje go już od nas, jak widzisz.
— Przestańcie, przestańcie! — wrzeszczał stary. — Nie chcę już bakszyszu, nie chcę!
Wyrwał się i popędził do promu, gdzie byli już jego trzej pomocnicy. Okazał przy tem szybkość, stojącą w zupełnem przeciwieństwie do powolności, jaką przedtem zauważyłem u niego. Zapomniał nawet o tem, że przedsięwziął sobie nic nie robić bez fajki, bo zostawił ją na ziemi, gdy mu wypadła. Jeden z robotników podniósł ją i rzucił za nim na prom. Przewoźnik jednak nie chwy-