cił za nią, lecz za łańcuch, żeby prom czemprędzej odsunąć od brzegu. Skoro tylko rozdzielił nas od niego pas wody, zaczął mi wymyślać, nazywając mnie skąpcem i wiarołomnym sknerą.
Halef zbliżył się do brzegu, złożył się strzelbą i zagroził:
— Sekiut dur, jokza atarim — milcz, bo strzelę!
Stary jednak wyzywał w dalszym ciągu. Nie wierzył, żeby Halef groźbę wykonał. Trzymał w ręku drąg, choć go nie używał wcale. Wtem Halef wypalił. Mierzył w drąg, a kula uderzyła weń w pobliżu starego tak, że drzazgi z niego poleciały. Na to krzyknął przewoźnik, puścił drąg do wody, a sam padł na pokład, sądząc prawdopodobnie, że w ten sposób zabezpieczy się najlepiej przed drugą kulą.
Robotnicy wybuchnęli głośnym śmiechem, gdyż nagła szybkość przewoźnika wydała im się tak samo komiczną jak nam.
Wtem dojechaliśmy do największego z baraków i zatrzymaliśmy się przed drzwiami. Zsiadłem z konia, poczem zaprowadzono mnie do wnętrza.
Izba była obszerna. Na ścianach wisiały nieliczne przedmioty, należące do robotników. Dokoła biegły ławy do siedzenia i leżenia zarazem, a w kącie stał potężny kaflowy piec, niewidzianej dotychczas przezemnie konstrukcyi. Zawierał on cztery kotły do gotowania, a palenisko nadawało się doskonale do suszenia mokrego ubrania.
Niebawem przyszedł z innego baraku młody i silny mężczyzna i zwrócił się do mnie ze słowami:
— Panie, miałeś słuszność. Ona nie zginęła, lecz żyje i już oddycha. Wybiegłem tylko na chwilę, żeby ci podziękować.
— Czy to twoja krewna?
— Żona. Ja jestem baszi iszdżiji[1]. Odważyła się na przeprawę, ponieważ kazałem jej być tu wcześnie
- ↑ Dozorca.