z rana. Ale ty się musisz teraz rozebrać. Przyniosę zaraz mój cijazet esbaby[1].
Oddalił się, a niebawem powrócił ze spodniami, bluzą, kamizelką i parą pantofli, z czem udałem się do małego alkierza, żeby się przebrać. Halef mi przytem pomagał. Zdejmując ze mnie mokre części ubrania, lamentował:
— Effendi, już przepadła godność twojego stanu i urok charakteru. To piękne ubranie kosztowało cię w Stambule przeszło sześćset piastrów, a teraz przez wodę utraciło wspaniałość swego wyglądu. Płynąc, rozdarłeś okropnie jedną nogawicę. Trzeba to złączyć, żeby wdzięk twoich członków nie doznał obrazy. Igły i nici wożę wprawdzie zawsze z sobą, ale czy się tu znajdzie jakie iti[2], któreby nadało ubraniu formę weselszą, o tem wątpię.
Nie należy bynajmniej ze słów Halefa wnosić o mej postaci i osobie. Taki sposób wyrażania się był już u niego zwyczajem.
— Zapytaj się! Może jest krawiec między robotnikami.
Oddalił się z mojem ubraniem. Po chwili usłyszałem głośne pytanie:
— Posłuchajcie synowie i wnucy kolei żelaznej, czy znajduje się krawiec między wami?
— Tu! — ozwał się głos jakiś.
— Niech ci Allah pobłogosławi, przyjacielu za to, że w młodości przyszło ci na myśl łączyć nićmi materye tkacza tak, że członkowie twojego narodu mają w co wtykać ręce i nogi! Ale czy umiesz także zeszywać rozpory?
— Tak zgrabnie, że wygląda lepiej niż nowe.
W takim razie jesteś wielki usta ijnenun[3]. Czy masz także żelazko?
— Dwa nawet.