— Nie jest to wieś, ani nawet miejscowość. Są tam tylko dwa domy, położone nad brodem Treski, a że nasz sąsiad ma konak, nazywa się ta mała osada Treska-Konak.
— Ach! To dobre! To znakomite! — zawołałem.
— Dlaczego?
— Bo szukam właśnie tego Treska-Konak.
— Czy chcesz tam może pojechać? Do mego ojca, czy do konakdżego?
— Jak się zdaje, do tego drugiego.
— Jak się zdaje? Więc nie wiesz jeszcze napewno? — spytał zdziwiony.
— Nie. Ten człowiek, który się przewoził w łodzi z twoją żoną, tam się udaje, a ja muszę za nim pojechać. On tam śpieszy do ludzi, z którymi ja mam także zamienić niejedno słóweczko.
— To brzmi tak, jak gdybyś był względem nich wrogo usposobiony.
— Odgadłeś. Pojechało tam dziś rano pięciu ludzi, którzy zamierzają dopuścić się złych czynów, my temu chcemy przeszkodzić. Oni z pewnością promem przeprawili się przez rzekę.
— Ach! Czy nie było między nimi niejakiego Manacha el Barsza, napędzonego poborcy podatkowego z Uskub?
— Właśnie był.
— W takim razie ja ich widziałem. Stałem na brzegu, gdy przybyli. Pokłócili się z przewoźnikiem i dali mu baty zamiast pieniędzy. Przejeżdżając obok mnie, rzucił mi Manach także groźbę.
— Za co?
— Bo mnie nienawidzi. Pobierał on pogłówne od chrześcijan i żądał odemnie zawsze sumy dziesięć i dwanaście razy większej, a ja zapłacić nie chciałem. Z innymi było to samo. Więc zeszliśmy się i donieśliśmy o tem władzy. On oszukał chrześcijan o wielką sumę.
— Jaka go kara spotkała?
— Żadna. Uciekł i powiadają, że zabrał całą za-
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/479
Ta strona została skorygowana.
— 449 —