Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/487

Ta strona została skorygowana.
—   457   —

jak niedźwiedzie i nikt wziąć się do nich nie może. Wysłano tam raz oddział, złożony z trzydziestu żołnierzy, aby schwytać Aladżych, którzy się znajdowali u niego. Żołnierze wrócili, nic nie wskórawszy, a przy tem dobrze im się dostało.
— Od kogo?
— Niewiadomo. Co nocy napadali na nich ludzie, których nigdy dobrze nie widzieli.
— A więc Aladży byli także u węglarza? Czy ty ich znasz?
— Nie — odrzekł.
— A jednak przejechały dzisiaj oba te draby koło ciebie na srokaczach z Manachem el Barsza. Nazwa tych osławionych braci zgadza się z maścią koni.
— Zaiste! Któżby to pomyślał! Ja widziałem Aladżych! Teraz się nie dziwię, że ci ludzie zapłacili przewoźnikowi harapem. Jadą do Treska-Konak, ale nie zostaną tam pewnie. Może znowu udadzą się do węglarza.
— To bardzo prawdopodobne.
— W takim razie zaklinam cię na Boga, nie jedź za nimi! Węglarz i jego ludzie mają być napół dzicy i dusić ręką najsilniejszego nawet wilka.
— Znam ludzi, którzy potrafią to samo, chociaż nie są ani pół, ani całkiem dzicy.
— Ale to przecież lepiej unikać takich osobników.
— Nie mogę. Powiedziałem ci już przecież, że trzeba tu zapobiec zbrodni, a zarazem pomścić jedną, równie okropną. Robimy to dla ludzi, którzy z memi przyjaciółmi zostają w przyjaźni.
— Nie możesz polecić tego komu innemu?
— W żaden sposób, gdyż obawialiby się tego.
— Więc oddaj sprawę policyi!
— O joj! Onaby truchlała jeszcze bardziej. Sam muszę ścigać tych pięciu jeźdźców, gdyby mi nawet groził zatarg ze wszystkimi węglarzami na świecie.
— W takim razie obawiam się o ciebie. Ten Szarka, to dyabeł prawdziwy. Mówią, że obrośnięty jest włosem jak małpa, a zęby ma jak u pantery.