Wyszliśmy z chaty. W chwili właśnie, kiedy miałem wejść do drugiej, usłyszałem za jej drzwiami głosy karcące. Otwarto ją tak gwałtownie, że drzwi omal mnie w twarz nie uderzyły. Wpadło na mnie dwu ludzi tj.: Halef ze spodniami w jednej, a krawcem w drugiej ręce. Ciągnął go za sobą tak, że odwrócony był do mnie plecyma i nie widział, na kogo idzie. Zwróciwszy się do mnie, krzyknął:
— Głupcze, czy straciłeś wzrok?
— Wcale nie — odrzekłem.
Stanął i ujrzawszy mnie dopiero teraz, zawołał:
— Ach, zihdi, właśnie szedłem do ciebie! Był bardzo rozgniewany. Szarpnął biedaka o krok bliżej, wyciągnął ku mnie spodnie i zapytał:
— Zihdi, ile zapłaciłeś za te spodnie?
— Sto trzydzieści piastrów.
— W takim razie byłeś głupi, tak głupi, że aż mi żal ciebie!
— Czemu?
Bo zapłaciłeś sto trzydzieści piastrów za coś co ma być spodniami, ale niemi nie jest.
— A cóż to?
— Worek, prosty worek, do którego możesz wsypać co zechcesz, groch, kukurudzę, ziemniaki, jaszczurki i żaby. Nie wierzysz?
Patrzył na mnie tak groźnie, że można się go było przestraszyć. Odpowiedziałem spokojnie:
— Jak możesz spodnie moje workiem nazywać?
— Jak? Popatrz!
Wsunął w nogawicę, która była rozdarta, pięść, ale nie mógł jej drugę stroną wystawić. Poczciwy krawiec zrobił za wiele, bo naprawiając rozdarcie, zeszył spodnie.
— Widzisz? Widzisz tę niespodziankę i boleść? — krzyknął do mnie Halef.
— Rzeczywiście.
— Wsuń tam nogę!
— Wstrzymam się.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/490
Ta strona została skorygowana.
— 460 —