Kiedy się ze snu zbudziłem i roztworzyłem okiennice, wpadło przez nie jasne światło dzienne. Zegarek wskazywał, że spałem dwie i pół godziny. Halefa już w pokoju nie było. Znalazłem go w stajni, gdzie czyścił karego z takim zapałem, że nie zauważył mojego wejścia. Ujrzawszy mnie w końcu, zapytał:
— Ty także już wstałeś? W domu śpi jeszcze wszystko. Ale to dobrze, że się już zbudziłeś, bo ważne sprawy czekają załatwienia.
— Tak? Co takiego? — pytałem, wiedząc jednak dobrze, co miał na myśli.
— Trzeba pójść do apteki.
— Na to czas jeszcze.
— Nie, zihdi. To potrwa długo, zanim zrobi się takie kule.
— Skądże ty wiesz o tem?
— Nie jestem taki głupi, żebym sobie tego nie mógł wyobrazić, zihdi.
— No, masz wreszcie słuszność, zwłaszcza że muszę sobie jeszcze ugotować tych liści. Ale nie wiem, gdzie apteka, a w całem mieście nie będzie jeszcze nikogo na nogach, ktoby mi ten dom wskazał.
— Taki poszukiwacz śladów jak ty znajdzie chyba aptekę.
— Spróbuję.
Otworzyłem bramę i wyszedłem na wolny plac. Pomyślałem sobie, że apteka nie może być schowana w ja-