iladżlar[1] i oswobodzimy cię od cierpienia. Nikt jeszcze nie odszedł od nas bez pomocy i ocalenia. Dlatego możesz mi się śmiało powierzyć.
To brzmiało bardzo obiecująco. Wyglądała tak, jak gdyby nie tylko poznała dokładnie, lecz połknęła tych dziesięć tysięcy i jedno lekarstwo i jak gdyby cierpiała z tego powodu. Tym dwojgu ludziom miałbym się powierzać w chorobie? Odrzekłem przeto:
— Wybacz, o gynen esz szifa[2], że cię trudzić nie będę. Sam jestem hekimem baszą, starszym lekarzem, w moim kraju i znam swoje ciało. Wymaga ono zupełnie innych zabiegów, niż ciała tutejszych ludzi. Przyszedłem tylko kupić sobie środków, potrzebnych do leczenia.
— Jazyk, adży nadżak — to szkoda, wielka szkoda! — zawołała. — Zbadalibyśmy pęknięcie twego żołądka i odmierzylibyśmy je dokładnie. Posiadamy midemelhemi[3], którym posmarowalibyśmy róg twej chusty turbanowej. Gdybyś go przyłożył, pęknięcie wnetby się zagoiło.
— Może wasz plaster jest taki sam jak mój, bo działa także tak szybko. Ale pozwól, że sam go sobie przyrządzę.
— Wola twoja jest naszą. Wejdź do izby cudownych maści i wyszukaj sobie, czego dusza twoja pożąda.
Otworzyła drzwi boczne i weszła przedemną. Poszedłem za nią, a za mną stąpał szczęśliwy właściciel tej apteki i tej nimfy wodnej.
To, co ujrzałem, wprawiło mnie w ten szczególny nastrój, który się popularnie określa zdaniem: „robi mi się nie swojo“.
Znalazłem się w pokoju, przydatnym raczej na kurnik, niż aptekę. Uderzyłem głową o górną futrynę. Podłogę tworzyła matka ziemia, a ściany składały się z łat drewnianych, nieodartych z kory. Na gwoździach wisiały całe szeregi woreczków płóciennych, jeden przy drugim.