strzelbą Oski za dom, gdzie nikomu nie pozwoliłem sobie towarzyszyć. Nabiłem jedną kulą rtęciową, zbliżyłem wylot lufy na półtorej stopy do deski i wypaliłem. Strzał huknął jak zwyczajnie, ale deska została nienaruszona. Na ziemi nie było widać ani odrobiny z rozpylonej kuli.
Próba była potrzebna, gdyż teraz dopiero przekonałem się, że się nie stanie nieszczęście. Zdrady się nie obawiałem, ponieważ tylko Halef, Osko i Omar byli wtajemniczeni, a oni trzej dowiedli już dostatecznie, że milczeć umieją.
Wszystko to odbyło się jeszcze na czas. Właśnie kiedy wracałem, zjawił się kaza mufti z naibem i ajak naibem. Towarzyszyło im jeszcze kilku innych. Pierwszy z nich zbliżył się na mój widok, wziął mnie na bok i rzekł:
— Effendi, czy przeczuwasz, po co przychodzę?
— Chcesz mi donieść, co jest z kodżą baszą.
— Nie, o nie! Chciałem zapytać, czy prosiłeś twego małego hadżego o pozwolenie przeszycia mu głowy kulą?
— Czy ci to tak bardzo leży na sercu?
— Tak, bo to okropnie cudowne. Czy dziś już pozjadał swoje kartki z Koranu?
— Sam go zapytaj!
— Wolę nie pytać; mógłby mi to wziąć za złe. Wiesz, że ma nóż, a harapem wywija także bardzo zręcznie i hojnie.
— Tak, to dzielny mały człowiek!
— A więc powiedz, czy go pytałeś?
— Tak, zanim udaliśmy się na spoczynek.
— A co on na to?
— Hm! Zdaje się, że okazywał ochotę.
— To byłoby pyszne, wspaniałe! Kiedy się to może zacząć?
— Tylko cierpliwości! To nie idzie tak prędko, jak myślisz. Mój opiekun ma swoje dziwactwa. Zresztą nie powiedziałem ci wczoraj jeszcze wszystkiego. My wszyscy, tj. ja i moi towarzysze mamy tę samą własność, że nie potrzebujemy wcale bać się kuli.
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/92
Ta strona została skorygowana.
— 82 —