— Jak to?
— Kula się odbije od ciebie i przeszyje mi piersi.
— Bądź spokojny. Schwycę ją w rękę i zatrzymam.
Pomruk zdumienia przeleciał szeregi obecnych.
— Czy to prawda rzeczywiście, effendi? Jestem żywicielem rodziny i jeśli umrę, to chyba tylko Allah zaopiekuje się niemi.
— Będziesz żył. Przyrzekam ci na brodę proroka.
— Skoro tak zapewniasz, to spróbuję, panie.
— Strzelaj śmiało!
Przypatrywałem się ostro Tomie. Przystąpił całkiem blizko i oka ze mnie nie spuszczał. Strzelec wymierzył do mnie, stojąc w odległości zaledwie dziesięciu do jedenastu kroków. Opuścił jednak strzelbę i powiedział:
— Nie mierzyłem jeszcze nigdy do człowieka. Panie, wybaczysz mi, jeśli cię trafię?
— Nie będę ci miał co wybaczać, bo mnie nie zaszkodzisz.
— A jeśli jednak?
— To nie rób sobie żadnych wyrzutów, bo ja sam ci kazałem.
Podniosłem prawą rękę, spuszczając przytem skrycie kulę ołowianą do rękawa, a pokazując ją próżną, zawołałem:
— Tą ręką pochwycę kulę. A zatem liczę. Na „trzy“ możesz wypalić.
Spuściłem rękę, schwyciłem dłonią wypadającą z rękawa kulę. Nie było ani jednego niezwróconego na mnie oka.
— Raz, dwa, trzy!
Huknął strzał, ja zaś wyrzuciłem rękę przed siebie ku wylotowi strzelby, jak gdybym chciał ująć wystrzeloną kulę i podniosłem potem rękę w górę, trzymając przygotowaną kulę między kciukiem a palcem średnim.
— Oto ją masz. Albo weź ją ty, Tomo! Przypatrz się, czy ta sama, która była w lufie.
Oczywiście wyglądała tak samo jak tamta. Posłaniec stał z otwartemi ustami i wypatrzył się na mnie
Strona:Karol May - Przez kraj Skipetarów.djvu/99
Ta strona została skorygowana.
— 89 —