Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

Przyszedł kapitan i udał się na górę. Za pół godziny wszedł do mnie. Halef podał kawę i fajki i cofnął się natychmiast. Za chwilę już słychać było, jak kłócił się zawzięcie z Hamzad el Dżerbają.
— Czy statek twój już naprawiony? — zapytałem Hassana.
— Jeszcze nie. Dziś zdołałem tylko zatkać dziurę i wypompować wodę. Jutro będzie jeszcze dzień dzięki Allahowi.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Pojutrze wczesnym rankiem.
— Wziąłbyś mnie ze sobą?
— Radowałbym, się z całej duszy, widząc cię obok siebie.
— A gdybym jeszcze kogoś przyprowadził ze sobą?
— Na mojej dahabie jest dość miejsca. Kto to jest?
— Nie mężczyzna, ale kobieta.
— Kobieta? Czyś kupił sobie niewolnicę, effendi?
— Nie. Jest to żona innego mężczyzny.
— On pojedzie razem z nami?.
— Nie.
— Więc kupiłeś ją u niego?
— Nie.
— Podarował ci?
— Nie. Zabiorę mu ją.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Chcesz mu ją zabrać bez jego wiedzy?
— Być może.
— Człowieku, czy wiesz, co to jest?
— Co?
— Czikarma, porwanie!
— Niewątpliwie.
— Czikarma; za tę zbrodnię karze się śmiercią. Czy się umysł twój zamroczył, a dusza pogrążyła w ciemnościach, że zmierzasz do swej zguby.
— Nie. Ta sprawa jest jeszcze bardzo zagadkowa. Wiem, że jesteś moim przyjacielem i umiesz milczeć. Opowiem ci wszystko.
— Otwórz wrota serca swego, mój synu. Słucham!
Opowiedziałem mu przygodę, która mnie tego dnia spotkała. Słuchał opowiadania z wielką uwagą. Gdy skończyłem, powstał.