Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

— Chętniebym posłuchał w spokoju i skupieniu, ale teraz niema na to czasu.
— Czyś niespokojny? Dlaczego?
Nie zauważył widocznie barki, znajdującej się za nami.
— Obróć się i popatrz na sandal!
Ujrzawszy go, zapytał:
— Czy Abrahim jest na pokładzie?
— Nie wiem, ale być może; kapitan sandalu jest łotrem, którego Abrahim łatwo mógł przekupić.
— Skąd wiesz, że jest łotr?
— Powiedział to Abu el Reizahn.
— Tak jest; — potwierdził reis — znam tego kapitana i jego sandal. Poznałbym go nawet na znacznie większą odległość po żaglu, załatanym w trzech miejscach.
— Co zrobimy? — zapytał Isla.
— Przekonamy się wpierw, czy Abrahim jest na statku.
— A jeśli jest?
— To nie dostanie się do nas.
Reis, zbadawszy szybkość, z jaką poruszał się sandal i porównawszy ją z biegiem naszego statku, rzekł:
— Zbliża się do nas coraz więcej. Dołączę jeszcze trikethę[1].
Niewiele nam to jednak pomogło. Sandał zbliżał się; wreszcie był tuż za nami i zwolnił biegu. Na pokładzie stał Abrahim-mamur.
— Jest! — rzekł Isla.
— Gdzie stoi? — zapytał reis.
— Na przodzie.
— Ten oto!... Kara ben Nemzi, cóż zrobimy? Jeśli oni do nas przemówią, to musimy im koniecznie odpowiedzieć.
— Kto ma według ustawy odpowiadać?
— Ja, jako właściciel dahabie.
— Słuchaj, co ci powiem, Abu el Reizahn. Czyś gotów wynająć mi statek twój stąd aż do Kahiry?

Kapitan spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale rychło pojął, do czego zmierzam.

  1. Mały żagiel.