Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/130

Ta strona została skorygowana.

Biedaczysko popatrzył na mnie zdumiony.
— Nie rozumiem ciebie, giaurze!
— Ostrzegam cię, abyś mnie tem wyrażeniem nie przezywał! Mam przy sobie paszport, a także i icingitisz[1] wicekróla Egiptu; mój towarzysz zaś jest z Konstantynopola, ma budjeruldu wielkorządcy; jest przeto w gielgeda padyszabnin.
— Pokażcie legitymacje!
Wręczyliśmy mu nasze papiery. Przejrzał i oddał nam je z miną cokolwiek strapioną.
— Mów dalej.
Z tego wezwania wniosłem, że nie wiedział, co ma czynić. Zabrałem więc głos:
— Jesteś Zabbeth-bejem, bimbaszim, a nie znasz swych obowiązków. Gdy bierzesz do rąk pismo wielkorządcy, masz je wpierw przycisnąć do czoła, do oczu i do ust i wszystkich obecnych wezwać, aby się pokłonili, tak, jakby Jego Mość we własnej osobie był obecny. Powiem ja khediwowi i wielkiemu wezyrowi w Konstantynopolu, jak ty ich tu poważasz.
Tego się bynajmniej nie spodziewał. Był tak przerażony, że rozwarł usta i oczy i nie mógł rzec słowa. Ja zaś mówiłem dalej:
— Nie zrozumiałeś przedtem mych słów. Ja jestem oskarżycielem, a muszę stać, ten zaś jest oskarżonym, a siedzi.
— Kto go oskarża?
— Ja, ten i my wszyscy.
Abrahim był zdumiony, ale nie rzekł nic.
— O co go oskarżasz? — zapytał Zahbeth-bej.
— O czikarmę, o tę samą zbrodnię, którą on nam zarzuca.
Widziałem, że Abrahim się zaniepokoił. Sędzia zaś rozkazał mi:
— Mów!
— Żal mi ciebie, bimbaszi, że doznasz ogromnego zmartwienia.
— Jakiego zmartwienia?

— Że zmuszony będziesz zasądzić człowieka, którego znasz jak brata, jak siebie samego. Byłeś nawet u niego

  1. Legitymacja podróżna.