Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/132

Ta strona została skorygowana.

Domyśliłem się, do czego Zahbeth-bej zmierzał; zbliżyłem się więc do studni, gdzie Isla ben Maflej siedział u boku Senicy.
— Czy sądzisz, że wygramy dziś proces?
— Nic nie sądzę; wszystko zostawiam tobie — odpowiedział.
— A jeśli wygramy, to co się stanie z Abrahimem?
— Nic. Znam tych ludzi. Abrahim przekupi basziego pieniędzmi lub jednym z tych drogich pierścieni, które nosi na palcach.
— Czy życzysz sobie jego śmierci?
— Nie. Znalazłem Senicę i to mi wystarcza.
— A jak sądzi o tem twoja przyjaciółka?
Senica odpowiedziała:
— Effendi, byłam bardzo nieszczęśliwa, a teraz jestem wolna. Nie będę nawet o nim myślała.
Ta odpowiedź zadowoliła mnie. Teraz trzeba było jeszcze zapytać naszego reisa. Ten powiedział mi bez ogródek, że będzie rad, jeśli tylko wyjdzie cało z tej sprawy. Wobec tego wyszedłem na ulicę, aby się rozejrzeć w sytuacji.
Tymczasem nastał upał południowy, a na ulicy nie było widać nikogo. Widocznie Zahbeth-bej życzył sobie, abyśmy się sami uwolnili i nie czekali na jego wyrok. Wróciwszy na podwórze, przedstawiłem towarzyszom mój domysł i wezwałem ich, aby poszli za mną. Wyszliśmy bez przeszkody. Gdyśmy przyszli do dahabie, nie zastaliśmy już khawassów. Gdyby się był znalazł przyjaciel i zwolennik liści sennesowych, mógł sobie bezpiecznie przywłaszczyć cały ładunek statku. Sandalu nie było już u brzegu; znikł gdzieś. Czcigodny Chalid ben Mustafa odgadł również zamiar sędziowski i ulotnił się wraz ze statkiem i załogą.
Ale gdzie był Abrahim-mamur? To dla nas nie było obojętne; nietylko było to możliwe, ale i prawdopodobne, że on nas z oczu nie spuści. Miałem przeczucie, że się kiedyś z nim spotkam, prędzej, czy później.
Dahabie podniosła kotwicę; dalszą podróż odbyliśmy z błogiem uczuciem, iż szczęśliwie wydostaliśmy się z bardzo krytycznego położenia.