Poborca miał mnie za Araba z tego szczepu i dlatego zachowywał się względem mnie tak opryskliwie.
— Czy boisz się Dżeheineńczyków? — zapytałem.
— Czy się boję? Muhrad Ibrahim nie zna obawy!
Mimo, że błysnął groźnie oczyma, zauważyłem na jego twarzy nagłe zalęknienie.
— A gdybym tak naprawdę był Dżeheineńczykiem?
— Nie bałbym się ciebie.
— Naturalnie. Masz przy sobie dwunastu gemi-tai-fazyler[1] i ośmiu służących, podczas gdy ze mną są tylko trzej ludzie. Nie jestem jednak ze szczepu Dżeheine, nie jestem nawet Arabem, lecz przybywam z Zachodu.
— Z Zachodu? A jednak nosisz szatę Beduina i mówisz po arabsku?
— Czy to wzbronione?
— Nie! — ozwał się, przybierając lekceważącą minę.
— Zapewne jesteś bostandżi[2], albo bacirgian?[3].
— Ani jeden, ani drugi. Jestem jacmakdżi.
— Pisarzem? O jacik, o biada, a ja miałem ciebie za walecznego Beduina! Czem jest pisarz? — Pisarz nie jest zgoła prawdziwym mężczyzną; pisarz, to człowiek, co pożera pióra i pije atrament; pisarz nie ma krwi w sobie, ani serca, ani odwagi, ani — — —
— Dość! — przerwał mu mój służący. — Muhrad Ibrahim, widzisz, co mam tu w dłoni?
Zeskoczywszy z wielbłąda, stanął przed Turkiem, wywijając biczyskiem. Turek ściągnął groźnie brwi, ale odpowiedział spokojnie:
— Bicz.
— Pięknie. Jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibu hadżi Dawud el Gossarah. Ten zihdi, to Kara ben Nemzi, który się nikogo na świecie nie boi. Przeszliśmy Saharę i cały Egipt i dokonaliśmy wielu czynów bohaterskich. O nas będą opowiadali we wszystkich kawiarniach i na wszystkich cmentarzach świata. Jeśli odważysz się powiedzieć jeszcze słowo, które się nie spodoba memu effendi, to spróbuję na tobie tego bicza, choć jesteś wergi-baszi i masz przy sobie tylu ludzi.