— Zostaniesz więc tu. Mój sambuk nie jest statkiem ładownym; należy do wielkorządcy. Mam obowiązek zbierać cehka[1] i nie wolno mi brać pasażerów na pokład.
— Ale jeżeli zapłaci osiemnaście misri, to wolno! Właśnie dlatego, że sambuk twój należy do wielkorządcy, będziesz mnie musiał przyjąć. Spójrz raz jeszcze na biuruldu! Są tu napisane słowa: „jheb imdad wermek, zahihlik iczin meszghul, ejercze akdżezic — „udzielać wszelkiej pomocy, dbać o bezpieczeństwo, choćby i bez zapłaty“. Czy zrozumiałeś? Osobie prywatnej musiałbym zapłacić, ale urzędnika nie muszę opłacać. Te trzy talary daję tobie z własnej woli; jeśli nie chcesz, to będziesz mnie musiał wziąć z sobą za darmo.
Wobec takiego postawienia kwestji, zaczął zmniejszać swe żądania. Po długich targach wyciągnął wreszcie rękę i rzekł:
— Niech i tak będzie. Jesteś w gielgieda padyszahnin i dlatego wezmę cię z sobą za trzy talary. Daj je tu!
— Zapłacę ci dopiero wtedy, gdy będę w Tor opuszczał statek.
— Effendi, czy wszyscy Nessarahowie[2] są tak skąpi jak ty?
— Nie są skąpi, lecz ostrożni. Pozwól, że udam się na pokład; nie będę spał na lądzie, lecz na statku.
Zapłaciłem moim przewodnikom; ci otrzymawszy prócz zapłaty bakszysz, wsiedli na swe wielbłądy i wrócili, mimo że zbliżała się noc. Potem udałem się z Halefem na pokład. Nie miałem namiotu.
Na pustyni cierpi się w dzień spowodu skwaru, a w nocy spowodu zimna. Kto biedny i nie ma namiotu, tuli się w nocy do swego wielbłąda lub konia, aby się przy nim ogrzać i zasnąć. Ponieważ nie miałem ani, konia, ani wielbłąda, a noce były tu nad wodą chłodniejsze niż w głębi kraju, więc wolałem schronić się na statek.
— Zihdi — zapytał mnie Halef — czy dobrze zrobiłem, grożąc biczem temu wergi-baszy?
— Nie chcę ci przyganiać.