— Nie zdołacie drogi przebyć w przeciągu dnia jutrzejszego.
— Zatrzymamy się nad Ras Nayacat. A dokąd ty chcesz się udać?
— Do Dżiddy.
— Tem czółnem?
— Tak jest. Ślubowałem, iż pojadę do Mekki na klęczkach.
— Czy nie lękasz się skał podwodnych, otchłani, złych wiatrów, co wieją w tych stronach i rekinów, co tłumnie otaczać będą twe czółenko?
— Allah jest mocny; On mnie obroni. Co to za ludzie, ci dwaj?
— Giaur i jego służący.
— Niewierny? Dokąd on zdąża?
— Do Tor.
— Pozwól, że spożyję tu me daktyle; potem pojadę dalej.
— Nie przenocujesz z nami?
— Muszę się wnet wybrać w dalszą drogę.
— To bardzo niebezpieczne.
— Wierny nie powinien się lękać; życie jego i zgon zapisane są w księdze.
Usiadł i wyjął garść daktyli.
Stałem w pewnej odległości od derwisza i sternika, wsparty na balustradzie i wpatrywałem się w morze.
Sądzili zapewne, że jestem zbyt od nich oddalony, by móc usłyszeć ich rozmowę. Derwisz zapytał więc:
— Czy jest bogaty?
— Nie.
— Skąd wiesz o tem?
— Dał tylko szóstą część opłaty, której zażądaliśmy za jego przewóz. Ale ma za to biuruldu wielkorządcy.
— Jest więc zapewne jakimś dostojnym panem. Czy ma wiele pakunków przy sobie?
— Nie ma żadnego pakunku, ale dużo broni.
— Słyszałem, że Frankowie są ludźmi spokojnymi. Zapewne nosi broń jedynie na to, aby się nią pochwalić… Posiliłem się już; teraz pojadę dalej… Złóż podziękowanie twemu panu za to, że pozwolił biednemu fakirowi wejść na statek.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/145
Ta strona została skorygowana.