Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

Wergi-baszi udał się do kajuty, aby przygotować miejsce dla kobiet, a po chwili i one weszły, aby się nie narażać na ciekawe spojrzenia mężczyzn. Kobiety musiały przejść obok mnie. Jako Europejczyk nie miałem obowiązku odwrócić się i zauważyłem, że nie zalatywał od nich zapach perfum. Kobiety Wschodu bowiem perfumują się tak mocno, że już zdaleka poczuć je można po odurzającym zapachu. Poczułem wprawdzie jakiś odór, który bił od nich, ale zdałem sobie zarazem sprawę, że nie pochodził on ani od wonnych kadzideł, ani od perfum, lecz przypominał pot wielbłądów i dym lichego tytoniu. Zdawało mi się, że to nie dwie kobiety przechodzą obok mnie, lecz dwaj poganiacze wielbłądów. Bądź co bądź, to rzecz pewna, że sławny perski poeta Hafis Szems-ed-Din, opiewając wdzięki tych niewiast, nie mógłby, jak zwykle, unosić się nad upajającą, rozkoszną wonią ich włosów. Wiodłem za niemi wzrokiem tak długo, aż znikły za drzwiami kajuty; nie zauważyłem jednak nic szczególniejszego. Pomyślałem sobie: być może, że odbyły dopiero co długą podróż przez pustynię, dlatego suknie ich są przesiąknięte odorem wielbłądów. Towarzysze ich rozmawiali najprzód przez dłuższy czas ze sternikiem i baszim; potem jeden z nich starał się mnie wciągnąć do rozmowy.
— Słyszałem, że jesteś Frank, effendi — zaczął.
— Tak.
— Więc nie masz tu znajomych?
— Nie.
— Czy twój lud ma również padyszacha?
— Tak.
— I paszów?
— Tak.
— A ty nie jesteś paszą?
— Nie.
— Ale zapewne jesteś sławnym mężem?
— Pek, billahi — mój Boże! bardzo sławnym!
— Czy umiesz pisać? Peh ne gicel — i jak pięknie!
— A strzelać?
— Daha ej — jeszcze lepiej!
— Podobno jedziesz tym sambukiem do Tor?
— Tak.