wzdłuż, dotarłem aż do miejsca, skąd wąskie schodki wiodły ponad sufitem kajuty do steru. Wlazłem na nie jak najostrożniej, na palcach, bo od tego wszystko było zawisłe.
Zdołałem się przewlec aż do kąta za sterem i dostrzegłem wreszcie przyczynę szmeru. Łódź, na której przybyły kobiety, znajdowała się obecnie tuż pod oknem kajuty. Nachyliwszy się ostrożnie nad burtą, widziałem, jak z okienka kajuty spuszczano na linie jakiś niewielki, ale ciężki przedmiot; właśnie ta lina, ocierając się o krawędź okienka, wydawała ów dziwny szmer, którego nie można było usłyszeć inaczej, tylko po przyłożeniu ucha do desek pokładu. W łodzi stało trzech ludzi, którzy odbierali spuszczane raz po raz zawiniątka.
Zrozumiałem wszystko. Ludzie ci kradli pieniądze, które wergi-basza zebrał był w różnych stronach na rzecz ubogich.
— Alargha, ic chijanisz — baczność, jesteśmy zdradzeni! — zawołał ktoś niskim głosem z brzegu, skąd można było widzieć, co się na pokładzie działo.
Równocześnie padł strzał, i kula zaryła się obok mnie w deskę. W powietrzu błysnął strzał drugi, trzeci; kule przeleciały, nie trafiając, na szczęście, we mnie.
Musiałem się teraz schronić w bezpieczne miejsce. Spojrzałem raz jeszcze wdół: łódź odpływała od statku. Zeskoczyłem na pokład.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kajuty. Zauważyłem, że w jej tylnej ścianie usunięto dwie deski i zrobiono otwór, którym niepostrzeżenie wlazło kilku mężczyzn od strony wody. Kobiet nie było, ale za to rzuciło się na mnie równocześnie dziewięciu mężczyzn.
— Halefie! tu, do mnie! — zawołałem głośno.
Nie miałem czasu chwycić za broń. Trzech ludzi objęło mnie tak silnie, że nie mogłem nawet ruszyć ramionami. Trzej inni skoczyli do Halefa, a reszta usiłowała ubezwładnić moje pięści, któremi broniłem się zaciekle.
Tam na lądzie rozlegały się strzały, wołano o pomoc i miotano przekleństwa, a po przez ten hałas grzmiała komenda, wydawana potężnym, basowym głosem — poznałem głos derwisza.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/154
Ta strona została skorygowana.