Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

— To ten giaur… Związać go, ale nie zabijać! — rozkazał jeden z tych, co przytrzymywali mnie ze wszystkich sił.
Starałem się wyrwać z ich objęć, ale daremnie: było ich sześciu przeciwko mnie jednemu. Wtem padł wpobliżu strzał z pistoletu.
— Ratuj! zihdi!… jestem raniony! — krzyknął Halef.
Szarpnąłem się gwałtownie i pociągnąłem mych napastników kilka kroków za sobą.
— Oszołomić go! — wrzasnął ktoś ochrypłym głosem.
Ściśnięto mnie mocniej; ale mimo rozpaczliwej obrony, otrzymałem kilka silnych uderzeń w głowę, które mię powaliły na podłogę. W uszach ozwał się jakby szum wzburzonych bałwanów, a wśród tego szumu słyszałem trzask strzałów, jęki i nawoływania. Potem zdawało mi się, że mnie skrępowano i wleczono, wreszcie nie czułem nic.
Gdym się zbudził z omdlenia, uczułem straszliwy ból w tyle głowy. Zdołałem sobie dopiero po pewnym czasie przypomnieć, co się ze mną stało.
Wokół mnie było ciemno, choć oko wykol, ale po głośnym zogu[1] poznałem, że znajduję się gdzieś w głębi statku, który pruł teraz wody z nadzwyczajną szybkością.
Ręce i nogi miałem tak mocno skrępowane, że nie mogłem się ruszyć. Nie czułem bólu, bo nie związano mnie ani sznurami, wrzynającemi się w ciało, ani rzemieniami, lecz chustami.
Mimo to położenie moje było bardzo przykre, bo nie mogłem się obronić przed szczurami, które poddawały moją osobę zbyt dokładnym oględzinom.
Minęły długie, przerażająco długie godziny, zanim nastąpiła zmiana w mojem położeniu. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki, ale nie mogłem nic zobaczyć. Zdjęto ze mnie więzy i ktoś mi rozkazał:
— Wstań i pójdź z nami!

Podniosłem się. Prowadzili mnie na pokład. Po drodze przeszukałem swoje ubranie i przekonałem się ku memu wielkiemu zdziwieniu, że prócz broni nic mi nie zabrano.

  1. Szum fal, uderzających o ścianę statku.