Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

— To możesz odejść. Pamiętaj, że kazałem cię zabić w chwili, gdy spróbujesz zerwać pęta. Gdybyś był prawowiernym, prosiłbym cię, abyś został moim przyjacielem. Jesteś giaurem... ale ja nie żywię ku tobie ani nienawiści, ani wzgardy. Przyrzeczeniu twemu ufałbym najzupełniej; skoro nie chcesz przyrzec, musisz ponieść skutki swego uporu. Zejdź teraz nadół!
Zaprowadzono mnie pod pokład i zamknięto. Było tam okropnie parno i gorąco. Nadomiar męczarni, jaką znosiłem z powodu parnego powietrza, strażnik mój, dając upust swej mściwości, nie przynosił mi ani jadła, ani wody. Jedyną nadzieję pokładałem w Halefie i czekałem go z niecierpliwością, jakiej rzadko podlegałem. Moje położenie było tem bardziej przykre, że naokoło mnie panowała ciemność nieprzenikniona. Słyszałem, jak odmawiano pokolei modlitwy El asr, potem El Mogreb i El aszia. Dużo, dużo czasu minęło po ostatniej modlitwie, a było już zapewne dawno po północy, gdy się nagle za drzwiami ozwał lekki szmer.
Wytężyłem słuch, ale nie usłyszałem już nic. Nie wolno mi było odezwać się i zapytać, kto tam jest za drzwiami. Zresztą mógł to być szczur.
Po chwili usłyszałem zbliżające się kroki; zdawało mi się też, że ktoś rozpościera na podłodze kobierzec. Cóż to było? Prawdopodobnie — pomyślałem — Arab posłał sobie, aby przenocować pod memi drzwiami.
Straciłem już wszelką nadzieję, bo gdyby Halef przybył, to — — ale, cóż to?... Drewniana zapora u drzwi odsuwała się powoli, cichutko.
Równocześnie prawie rozległ się głuchy stuk, jak gdyby ktoś chciał powstać z podłogi i znowu upadł — potem słyszałem krótki, zdławiony jęk, wreszcie ktoś szepnął za drzwiami:
— Zihdi, chodź; mam go!
Był to Halef.
— Kogo? — zapytałem.
— Twego strażnika.
— Nie mogę ci przyjść z pomocą, bo mam ręce związane.
— Czy jesteś przywiązany do ściany?
— Nie, mogę tam wyjść do ciebie.
— Wyjdź, drzwi są otwarte.