Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/169

Ta strona została skorygowana.

Gdym wyszedł z komórki, poczułem w ciemności, że Arab wił się w strasznych kurczach na podłodze. Halef wparł mu kolana w piersi i dusił go z całej siły.
— Dotknij się go u pasa, czy ma nóż przy sobie, zihdi!
— Ma; poczekaj!
Wyjąłem mu skrępowanemi rękami nóż z za pasa, ująłem rękojeść mocno w zęby i przeciąłem sobie pęta.
— Przeciąłeś, zihdi?
— Tak, teraz mam ręce wolne. Dzięki Bogu, że Arab jeszcze nie zginął.
— Zihdi, zasługuje na to.
— A jednak będzie żył! Zwiążemy go, zakneblujemy włożymy do mojej komórki.
— Będzie przez nos jęczał i zdradzi nas.
— Zdejmę mu chustkę z turbanu i owinę mu twarz. Nie ściskaj go tak, niech trochę odetchnie!... Tak teraz go zaknebluj — zwiąż mu pasem ręce i nogi — odejmij ręce od szyi i chwyć go za nogi dobrze, teraz dość! Zanieśmy go do komórki!
Doznałem głębokiej ulgi z chwilą, gdyśmy zasunęli drzwi za Arabem i stanęli u schodów, wiodących na pokład.
— A co teraz, zihdi? — zapytał mnie Halef.
— Jakżeż doszło do tego wszystkiego?
— Całkiem prostym sposobem. Wylazłem z mojej kryjówki i nasłuchiwałem.
— A gdyby cię zauważyli?
— Nie uważali na mnie, bo sądzili, że nie mogę się ruszyć. W tem usłyszałem, że „ojciec szabli“ poszedł z dwunastoma ludźmi do Dżiddy. Wziął dużo pieniędzy ze sobą, aby je dać wielkiemu szeryfowi w Mekce. Dowiedziałem się również, że Arab, co ma straż przy tobie, będzie spał u twych drzwi. On nienawidzi ciebie namiętnie i byłby cię już dawno zabił, gdyby się nie bał Abu-Zeifa. Chcąc się dostać do ciebie, musiałem go wyprzedzić i tak przekradłem się przez nikogo niedostrzeżony, cichaczem przez pokład. Tyś mnie na pustyni nauczył chodzić chyłkiem. W chwili, gdy stanąłem u drzwi, nadszedł Arab.
— Ah, więc tak to było! Słyszałem.
— Gdy się położył, chwyciłem go za gardło. Co dalej było, wiesz już, zihdi.