Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/171

Ta strona została skorygowana.

— To nie jest kradzież. Rabusie zabrali nam nasze koce i broń twoją, mamy więc prawo do odszkodowania. Ale nasze pieniądze mamy jeszcze przy sobie.
— Nie, zibdi; moje pieniądze zabrali mi.
— Dużo miałeś?
— Czy nie dawałeś mi co dwa tygodnie trzy talary? Składałem je sobie. Teraz nie mam nic; zabiorę sobie to, co mi się należy.
Przystąpił do skrzyni. Czy miałem mu przeszkodzie? Pod pewnemi względami miał słuszność. Byliśmy w położeniu wyjątkowem, w którem musieliśmy sobie sami wymierzyć sprawiedliwość. Jakżeż można było zaskarżyć Abu-Zeifa o zwrot zrabowanych pieniędzy? Musiałem oszczędzać, więc nie mogłem Halefowi wynagrodzić poniesionej szkody, a nadto dalsza sprzeczka zatrzymałaby nas w miejscu lub naraziła na niebezpieczeństwo. Zadowoliłem się więc jednym tylko argumentem, mianowicie: że sandyk jest zamknięty na kłódkę.
Halef obejrzał skrzynię i rzekł:
— Tak; jest kłódka, a niema klucza, ale ja ją mimo to otworzę.
— Nie, nie czyń tego! Gdy będziesz rozbijał kłódkę, narobisz tyle hałasu, że wszyscy się zbiegną.
— Zihdi, masz słuszność. Widzę, że nie będę mógł odebrać sobie mych talarów. Chodźmy!
Poznałem po jego minie, że mu bardzo żal pieniędzy. Inny Arab nie byłby się ich wyrzekł tak łatwo; dlatego czułem się zniewolonym dać mu następujące przyrzeczenie:
— Halefie, oddam ci wszystkie talary, któreś stracił.
— Naprawdę, zihdi?
— Tak jest.
— To chodźmy!
Wyszliśmy z kajuty i doszliśmy szczęśliwie do krawędzi statku. Przy świetle gwiazd mogliśmy zauważyć, że wystawała ona dość wysoko ponad ląd.
— Czy zdołasz zeskoczyć, Halefie? — zapytałem go z pewnym niepokojem.
Wiedziałem, że Halef umie wybornie skakać, ale w tem miejscu nie mógłby wziąć należytego rozpędu.
— Baczność, zihdi!