Skoczył dziarsko z pokładu aż na brzeg lądu. Za chwilę i ja byłem przy nim.
— Hamdullillah, Bogu dzięki! Teraz jesteśmy wolni! Ale co dalej? — zapytał Halef.
— Pójdziemy do Dżiddy.
— Znasz drogę?
— Nie.
— A masz harijtę[1], która ci wskazuje drogę?
— Nie; ale zajdziemy, trzymając się południowego kierunku. Abu-Zeif musiał tam pójść pieszo; w tem dowód najlepszy, że to miasto nie jest stąd zbyt oddalone. A teraz przypatrzmy się naszej broni.
W pobliżu było kilka krzaków; ukryliśmy się za nimi. Rewolwer, sztuciec i karabin były jeszcze naładowane. Widocznie Arabowie, przyzwyczajeni do długich, lekkich strzelb, nie wiedzieli jak się obchodzić z tą nowoczesną bronią. Wiele szczepów arabskich posługuje się jeszcze wciąż strzelbami bardzo starej i bardzo dziwacznej konstrukcji.
Przekonawszy się, że nie zauważono naszej ucieczki, ruszyliśmy w drogę wzdłuż brzegu morskiego. Posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, bo trzeba było okrążać liczne w tych stronach zatoki. Nadto utrudniały nam pochód krzaki aloesu, bujnie rozrastające się w tem pustkowiu. Szliśmy tak naoślep przez całą noc. Gdy nastał świt, odbywaliśmy podróż prędzej, bo mogliśmy, okrążając zatoki, wybierać drogę naprzełaj. O godzinie ósmej rano ujrzeliśmy minarety miasta, otoczonego wysokiemi, dobrze utrzymanemi murami.
— Może należałoby się zapytać kogoś, czy to Dżidda? — odezwał się Halef.
Spotykaliśmy po drodze od czasu do czasu niejednego wędrownego Araba, ale nie przemówiliśmy do nikogo ani słowa.
— Nie; nie ulega wątpliwości, że to Dżidda.
— Cóż tam poczniemy?
— Przedewszystkiem obejrzę miasto.
— I ja również. Czy wiesz, że tam jest grób Ewy, matki wszystkich ludzi?
— Wiem.
- ↑ Mapa.