Wynosiło to około dwudziestu fenigów za osobę.
— Przyprowadź osły.
Odszedł statecznym krokiem, a po chwili przyprowadził parę osłów, tak małych, że nie sięgały mi nawet do bioder.
— Czy one zdołają nas udźwignąć?
— Zihdi, każdy z nich mógłby dźwigać na sobie nas trzech.
Była to przesada, ale przekonałem się, że osioł, na którym siadłem, był bardzo silny, bo ruszył zaraz z miejsca żwawym truchtem przez bramę. Wtem zawołał ktoś ku nam głosem ochrypłym:
— Tut, wermya-ic aktcze — Stójcie! dajcie pieniądze!
Po prawej stronie, za bramą, był napół zawalony mur, a w nim czworokątna dziura. Z tego niby okna wychylał się łeb ludzki, uzbrojony w straszliwe okulary, w których brak było jednego szkiełka. Poniżej okularów sterczał olbrzymi nos, a pod nosem ziała groźna czeluść, z której prawdopodobnie padły powyższe
— Kto to? — zapytałem naszego przewodnika.
— Radżal el bab[1]. On pobiera podatek dla wielkorządcy.
Skierowałem osła ku otworowi w murze i wyjąłem dla żartu paszport.
— Czego chcesz?
— Pieniędzy!
— Masz.
Pokazałem mu myhir[2] wielkorządcy.
— Lutf, dżenabin. — Wybacz, Jaśnie Panie!
Paszcza pod nosem zawarła się, potem znikł cały łeb z otworu, a po chwili widziałem, że jakaś chuda postać uciekała w pośpiechu. Radżal el bab miał na sobie spłowiały strój janczarski, szerokie, niebieskie spodnie, czerwone pończochy, zieloną kurtkę, a na głowie białą czapkę ze zwisającym woreczkiem.
— Czemu on ucieka? — zapytałem przewodnika.
— Masz bu-djeruldu i tem samem jesteś zwolniony od opłaty. Obraził ciebie i teraz boi się twej zemsty.