Nie wiem, czy mnie zrozumiał, dość, że zaśpiewał jeszcze jedną zwrotkę. Gdy skończył, odpowiedziałem mu tą samą zwrotką. Śpiewak wydał okrzyk radości, zerwał turban z głowy, wyciągnął sarras z pochwy i wymachiwał niemi w powietrzu; potem umieściwszy obydwa te przedmioty, gdzie należy, chwycił za ster i skierował łódź ku brzegowi.
Skoczywszy na ląd, stanął na chwilę zdumiony.
— Turek, co mówi po niemiecku? — zapytał nieśmiało.
— Nie, Saksończyk, który umie trochę po turecku.
— A tak! Nie wierzyłem własnym uszom. Ależ pan wygląda zupełnie jak Arab. Czy wolno zapytać, czem pan jesteś?
— Literatem. A pan?
— Ja jestem — hm — no — hm — skrzypkiem, humorystą, kucharzem okrętowym, sekretarzem prywatnym, bookkeeperem[1], merchantem[2], żonatym, wdowcem, rentjerem, a obecnie turystą w drodze do ojczyzny.
Wszystko to wygłosił tonem tak wielko-pańskim, ze nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Bądź co bądź, dużo pan doświadczył! A teraz wraca pan do ojczyzny?
— Tak, mianowicie do Trjestu, jeśli po drodze nie rozmyślę się inaczej. A pan?
— Ja ujrzę ojczyznę dopiero po kilku miesiącach. Cóż pan tu robi?
— Nic. A pan?
— Nic. Możebyśmy sobie wzajemnie pomagali?
— Owszem, jeśli to panu na rękę!
— Ależ proszę! Ma pan mieszkanie?
— Tak, już od czterech dni.
— A ja zaledwie od tyluż godzin.
— Pan nie zdołałeś się jeszcze urządzić. Czy mogę pana do siebie zaprosić?
— Naturalnie! Na kiedy?
— Na teraz. Chodź pan! Mieszkanie moje jest niedaleko stąd.
Sięgnął do kieszeni, zapłacił właścicielowi łodzi, i wróciliśmy do portu. Rozmawiając o tem i o owem, za-