szliśmy przed pewien domek jednopiętrowy, do którego wszedł mój towarzysz. Domek był sienią podzielony na dwie części. Mój nowy znajomy otworzył drzwi po prawej stronie i weszliśmy do małego pokoju, w którym nie było nic prócz rusztowania, zasłanego długim kobiercem.
— Oto moje mieszkanie. Witam pana! Proszę się rozgościć.
Uścisnęliśmy sobie jeszcze raz ręce; potem ja usiadłem na rusztowaniu, a on poszedł do komórki, znajdującej się obok pokoju i otworzył potężny kufer.
— Wobec takiego gościa nie należy skąpić darów Bożych, — zawołał do mnie z komórki — proszę uważać, jakie wspaniałe rzeczy teraz się ukażą!
Istotnie wnet ukazały się niebyle jakie cuda kulinarne.
— W tym garnku jest kompot z jabłek, ugotowanych wczoraj wieczorem w maszynce do kawy; jest to najlepszy przysmak, jaki można sobie wyobrazić w tym okropnym skwarze. Tu są dwa pączki, upieczone w puszce na tytoń — każdy z nas dostanie po jednym. Dalej mam jeszcze kromkę angielskiego chleba pszennego — czerstwe to wprawdzie, ale można jeszcze przełknąć. Widzę, że pan ma zdrowe zęby. Do tego należy przekąsić tej oto kiełbasy bombajskiej, cuchnie ona trochę, ale to nic nie szkodzi. W tej flaszce jest prawdziwy stary konjak; milsze byłoby wino, ale w każdym razie lepszy ten napój niż woda. Szklanki nie mam, ale to rzecz zbyteczna. Wreszcie mam jeszcze w tej puszce — — czy zażywa pan tabakę?
— Niestety, nie.
— Szkoda! Mam doskonałą tabakę. Ale zapewne pali pan?
— Owszem.
— Proszę! Mam tu jeszcze jedenaście sztuk cygar; podzielimy je między siebie — pan dostanie dziesięć, a ja jedno.
— Ależ naodwrót!
— Nie, proszę pana.
— No, zobaczymy. A cóż tam jest w blaszanej puszce?
— Zgadnij pan!
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/181
Ta strona została skorygowana.