Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

— Proszę mi ją pokazać!
Podał mi puszkę: powąchałem.
— Ser.
— Zgadłeś pan! Niestety nie mam masła. A teraz jedzmy; nóż ma pan zapewne przy sobie, a tu jest widelec.
Jedliśmy z wielkim apetytem.
— Jestem rodem z Saksonji — powiedziałem mu i wymieniłem swoje nazwisko. — Czyś się pan urodził w Trjeście?
— Tak jest. Nazywam się Marcin Albani. Ojciec mój był szewcem. Chciał, bym stanął na wyższym szczeblu społecznym niż on i został kupcem, ja zaś czułem większy pociąg do skrzypiec i wolałem grać, niż ślęczeć nad cyframi. Matka moja umarła, a do domu weszła macocha, no — pan wie zapewne, co wówczas się dzieje. Kochałem bardzo ojca; mimo to, poznawszy się raz z towarzystwem harfiarzy, przystałem do nich. Udałem się z nimi do Wenecji, Medjolanu, potem przewędrowaliśmy całe Włochy, aż wreszcie los nas zapędził do Konstantynopola. Czy zna pan tego rodzaju ludzi?
— Naturalnie. Oni bardzo często odbywają dalekie podróże za morze.
— Z początku grywałem na skrzypcach, potem zaawansowałem na humorystę. Ale, niestety, wiodło nam się bardzo źle i byłem zadowolony, gdy mi się przypadkiem udało otrzymać miejsce na okręcie handlowym. Okręt ten zawiózł mnie do Londynu, skąd wyjechałem z pewnym Anglikiem do Indyj. W Bombaju zachorowałem i przeleżałem się trochę w tamtejszym szpitalu. Zarządca szpitala był bardzo dobrym człowiekiem, ale nie tęgim w rachunkach. Zaangażował mnie więc, gdym wyzdrowiał, na swego pisarza. Potem otrzymałem miejsce buchaltera u pewnego kupca. Po jego śmierci ożeniłem się z wdową po nim. Małżeństwo nasze było bezdzietne, ale żyliśmy z sobą szczęśliwie aż do jej śmierci. Teraz tęsknię do ojczyzny — —
— Do ojca?
— I on już nie żyje, ale — dzięki Bogu! — nigdy nie doznał niedostatku. Od chwili, gdy mi się zaczęło dobrze powodzić, pisywaliśmy do siebie bardzo często. Sprzedałem swój interes i wracam powoli do ojczyzny.