Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/183

Ta strona została skorygowana.

Człowiek ten podobał mi się. Zwłaszcza podbijała mnie jego szczerość. Widocznie nie był wcale bogaty; ale czynił wrażenie człowieka, co miał tyle, ile mu było trzeba i nie miał większych pragnień.
— Dlaczego pan nie jedzie wprost do Trjestu?
— Musiałem w Muskacie i Aden uporządkować pewne cyfry.
— To się pan ostatecznie przyzwyczaił do cyfr?
— Tak jest — odrzekł z uśmiechem. — No, a obecnie — nic mnie nie nagli; jestem panem swej woli — cóż to zaszkodzi, gdy obejrzę sobie Czerwone morze?
— To prawda! Jak długo pan się tu zatrzyma?
— Aż nie nadejdzie jakiś statek odpowiedni. Pan sądziłeś zapewne, że jestem Niemcem, słysząc mą pieśń?
— Tak jest; ale nie doznałem wcale zawodu. Cieszmy się więc z naszego spotkania!
— Jak długo pan tu zostanie?
— Hm! Mój służący udaje się w pielgrzymkę do Mekki; zaczekam na niego z jaki tydzień.
— A to mnie cieszy; pozostaniemy więc dłużej razem.
— Zgadzam się. Ale przez dwa dni nie będziemy się widzieli.
— Dlaczego?
— Bo mam wielką ochotę pójść do Mekki.
— Pan? Sądzę, że wstęp do Mekki jest wzbroniony chrześcijanom!
— To prawda. Ale czy mnie tu znają?
— Słusznie. A mówi pan po arabsku?
— Tyle, ile mi potrzeba do potocznego użytku.
— A wie pan, jak się pielgrzym ma zachowywać?
— I to wiem; ale jestem pewny, że nie będę się tak zachowywał, jak wszyscy inni pielgrzymi. Gdybym spełniał wszystkie przepisane praktyki, modlił się do Allaha i wzywał proroka, to zgrzeszyłbym temsamem przeciw naszej świętej wierze.
— W duszy czułbyś pan przecież inaczej!
— To nie zmniejsza winy.
— Czy nie powinno się ponieść pewnej ofiary dla nauki?
— Tak jest, ale nie taką. Zresztą nie jestem uczonym. Wybieram się do Mekki dla własnej przyjemności, aby móc o tem kiedyś opowiadać znajomym. Zdaje mi