Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/196

Ta strona została skorygowana.

— Nigdy jeszcze. Wiara moja zabrania zabijać nawet wroga; wyrok śmierci spełnia na nim prawo.
— A gdyby nadszedł Abu-Zeif i chciał cię zabić?
— Wówczas broniłbym się i zabiłbym go, gdyby konieczność tego wymagała; albowiem w obronie życia wolno zabijać… Wspomniałaś o „ojcu szabli“; czy znasz go?
— Znam go. I ty znasz jego nazwisko; czy słyszałeś o nim?
— Nietylko słyszałem o nim, ale widziałem go.
Zwróciła się ku mnie szybkim ruchem.
— Widziałeś go? Kiedy?
— Niewiele godzin temu.
— Gdzie?
— Po raz ostatni na statku. Byłem jego więźniem, a wczoraj umknąłem mu.
— Gdzie jest jego statek?
Wskazałem jej kierunek.
— Jest tam ukryty w zatoce.
— A czy on jest na statku?
— Nie. Poszedł do Mekki, aby złożyć dar wielkiemu szeryfowi.
— Wielki szeryf nie jest w Mekce, lecz w Taif. Mam ci do zawdzięczenia ważną wiadomość. Jedź ze mną!
Teraz przynaglała wielbłąda swego do szybszego biegu, a po pewnym czasie skierowała go w prawo; w dali zamajaczyły jakieś wzgórza. Gdyśmy się do nich zbliżyli, zauważyłem, że składały się z granitowych skał, podobnych do tych, jakie widziałem potem w okolicy Mekki. W jednej z dolin ujrzałem kilka namiotów. Wskazała mi je ręką i rzekła:
— Tam oto mieszkają.
— Kto?
— Beni-kifrowie[1] ze szczepu Atejbeh.
— Sądzę, że Atejbehowie mieszkają w El Callaleh Taleh i w Wadi el Nobejat.
— Słusznie; ale pojedź ze mną. Dowiesz się o wszystkiem!

Przed namiotami leżało rzędem około trzydziestu wielbłądów i kilka koni; sfora wychudłych, kudłatych

  1. Przeklęci.