psów pustynnych podniosła piekielne wycie, gdyśmy się zbliżali. Z namiotów wybiegli uzbrojeni ludzie; wyglądali bardzo wojowniczo.
— Poczekajcie tu! — rozkazała władczyni.
Kazała swemu wielbłądowi uklęknąć, zsiadła z niego i przystąpiła do owych mężów. Ani Albani, ani Halef, nie słyszeli rozmowy mojej z tą kobietą. Dlatego Halef zapytał:
— Zihdi, do jakiego szczepu należą ci ludzie?
— Do szczepu Atejbeh.
— Słyszałem o nich. Ludzie z tego szczepu słyną z nadzwyczajnej waleczności, żadna karawana nie zdoła się im oprzeć. Są to najwięksi wrogowie Dżeheinów, do których należy Abu-Zeif. Czego ta kobieta chce od nas?
— Nie wiem jeszcze.
— Dowiemy się więc. Ale miej twą broń w pogotowiu, zihdi; nie ufam im, bo to ludzie wyklęci.
— Po czem to poznajesz?
— Czy nie wiesz, że wszyscy Bedawis[1], mieszkający w okolicy Mekki, zbierają krople, spadające ze świec woskowych, kurz z progu u drzwi Kaaby i popiół z drzewa wonnego, aby tem czoła swe natrzeć? Ale ludzie ci nie mają nic na swych czołach; nie wolno im wejść ani do Mekki, ani do Kaaby; są przeklęci!
— Dlaczego wyklęto ich?
— O tem dowiemy się może od nich samych.
Tymczasem kobieta przemówiła kilka słów do owych ludzi; potem jeden z nich zbliżył się do nas. Był to starzec sędziwy.
— Niechaj Allah błogosławi waszemu przybyciu! Zsiądźcie z wielbłądów i wstąpcie w nasze namioty. Będziecie naszymi gośćmi.
To ostatnie zapewnienie przekonało mnie, że nie grozi nam u nich żadne niebezpieczeństwo. Skoro Arab wyrzekł raz słowo: def[2], można mu najzupełniej zaufać.
Zsiedliśmy więc z wielbłądów. Zaprowadzono nas do namiotów i poproszono, byśmy usiedli na tak zwanem: serir[3] i spożyli podane jadło.