— Effendi, widzę, że nie pogardzasz przeklętymi wyrzutkami — odpowiedział szejk. — Jesteśmy ci radzi! Zostań już teraz między nami; będziesz nam wieczorem pomocny przy zawieraniu ewlenmy[1].
— Nie mogę, bo muszę wprzódy wrócić do Dżiddy, aby załatwić niektóre sprawy. Mój gospodarz powinien wiedzieć, gdzie się znajduję.
— Odprowadzę cię więc aż do bram miasta. Mnie nie wolno wejść, bo i Dżidda jest miastem świętem. Kiedy chcesz odjechać?
— Choćby zaraz. Nie zatrzymam się długo w mieście. Czy mam przyprowadzić ze sobą kadiego lub mullaha, aby byli świadkami zawarcia małżeństwa.
— Ani kadi, ani mullah nie jest nam potrzebny. Jestem szejkiem naszego obozowiska, a co się przedemną odbywa, jest prawomocne. Ale weź ze sobą pergamin lub papier, abyśmy mogli na nim spisać kontrakt ślubny. Mam mehir i gemedż[2].
Wkrótce wielbłądy były gotowe do drogi; dosiedliśmy ich. Gromada nasza składa się z nas trzech, a nadto z szejka, jego córki i pięciu Atejbehów. Szejk prowadził; zauważyłem, że nie obrał drogi prostej, lecz skierował trochę wbok, w stronę morza. Albani trzymał się teraz na wielbłądzie lepiej niż przedtem i tak przebyliśmy w krótkim czasie dość znaczną przestrzeń.
Wtem szejk zatrzymał swego wielbłąda i wskazał ręką ku morzu.
— Czy wiesz, co tam jest effendi?
— Co?
— Zatoka, w której kryje się statek rozbójnika. Czym zgadł?
— Możesz sobie to pomyśleć, ale nie powinieneś mnie pytać.
Starzec zgadł naprawdę i zamilkł. Jechaliśmy dalej.
Po pewnym czasie ukazały się dwa małe punkty na widnokręgu. Nie zbliżały się jednak wprost ku nam, lecz zmierzały w stronę zatoki. Zdołałem dojrzeć przez lunetę, że byli to dwaj ludzie i że szli pieszo. Podróżny jest na pustyni zjawiskiem niezwykłem. Nasuwało się więc natychmiast przypuszczenie, iż są to ludzie Abu-