kula waszych tabandżab[1]. Czy nie widzicie, że broń wszystkich tych ludzi naokoło zwróconą jest na was? Zostawcie więc noże za pasem i odpowiadajcie! Czy wysłano was do Abu-Zeifa?
— Tak — odpowiedzieli z rezygnacją, widząc, że nie dadzą nam rady.
— Aby mu donieść, żeśmy uciekli?
— Tak.
— Gdzieście go zastali?
— W Mekce.
— Jakżeż mogliście tak prędko zajść aż do Mekki i wrócić stamtąd?
— Wynajęliśmy sobie wielbłądy w Dżiddzie.
— Jak długo zostanie Abu-Zeif w świętem mieście?
— Tylko krótki czas. Chce się udać do Taif, gdzie bawi obecnie szeryf-emir.
— Dość. Skończyłem z wami.
— Zihdi, chcesz puścić tych rozbójników? — zawołał Halef. — Zastrzelę ich, aby nie mogli już nikomu szkodzić.
— Dałem im słowo i ty musisz go ze mną razem dotrzymać. Jedź za mną!
Wsiadłem na wielbłąda i odjechałem. Halef pośpieszał za mną. Albani został jednak w miejscu i wyjął swój długi sarras z pochwy. Wiedziałem, że czyni to tylko dla gestu. Siedział też sobie spokojnie w siodle, gdy Atejbehowie zeskoczyli z wielbłądów, aby Dżeheinów ubezwładnić. Stało się to szybko przy pomocy kilku nieszkodliwych pchnięć nożem. Jeńców przywiązano po jednym do każdego wielbłąda, a jeźdźcy udali się w drogę powrotną, aby uwięzionych wrogów odstawić do obozowiska. Wszyscy inni podążyli za nam i.
— Ułaskawiłeś ich zihdi; a oni mimo to umrą — zauważył Halef.
— Ich los nie jest ani moją, ani twoją rzeczą! Pomyśl, co ciebie dziś czeka. Narzeczony powinien być łagodny.
— Zihdi, czy zgodziłbyś się grać rolę delyla u Hanneh?
— Tak, jeżelibym był muzułmaninem.
- ↑ Pistolety.