— Panie, jesteś chrześcijaninem, Frankiem, z którym można mówić o trzech rzeczach. Czy wiesz, co to jest miłość?
— Wiem. Miłość to kolokwiat; kto go zje, dostanie boleści w brzuchu.
— O, zihdi, kto porównuje miłość z kolokwiatem! Niech Allah oświeci ci rozum i rozgrzeje twe serce. Dobra żona jest jak fajka z jaśminu i jak torebka, z której tytoniu nigdy nie ubywa. Miłość ku dziewicy jest — jest — jak — jak turban na łysej głowie, jako słońce nad pustynią.
— Tak. A kogo trafią jej promienie, dostaje udaru słonecznego. Mnie się zdaje, że ty go już masz, Halefie. Niech ci Allah dopomoże!
— Zihdi, wiem, że nie chcesz nigdy zostać narzeczonym; ale ja jestem nim właśnie, to też serce moje otworzyło się jak nos, co pije woń kwiatów.
Nasza rozmowa skończyła się, towarzysze dopędzili nas. Jechaliśmy w milczeniu. Gdyśmy już byli blisko miasta, szejk zatrzymał swe wielbłądy. Wziął bowiem ze sobą parę wielbłądów, abyśmy mogli na nich wrócić do obozu.
— Zaczekam tu, zihdi — rzekł do mnie.
— Kiedy wrócisz z miasta?
— Zanim słońce przebieży drogę tak długą, jak twoja lanca.
— A pamiętaj przynieść tirszeh lub kiahat![1]
— Dobrze. Przyniosę ci także mirek i kalem[2].
— Zrób tak. Niech cię Allah chroni!
Atejbehowie usiedli w kuczki przy swych wielbłądach, a my trzej pośpieszyliśmy do miasta.
— Czyż nie mieliśmy przygody? — zapytałem Albaniego.
— A jakże! I to nie byle jaką! Lada chwila mogłoby przyjść do mordu i zabójstwa. Byłem już przygotowany do walki.
— Tak. Wyglądałeś pan jak bohater, z którym niema żartów. Jak panu posłużyła jazda?
— Hm! Z początku rozpędziliśmy się zanadto, ale potem szło wszystko jaknajlepiej. Niemasz nic nad po-