szymy w drogę. Jest to jedyna osoba między nami, która nie była jeszcze w świętem mieście; gdyby się pielgrzymka odwlokła, to być może, że nie ujrzałaby już nigdy Mekki. Dlatego już oddawna szukałem delyla, któryby ją tam zaprowadził.
— Czy postanowiłeś już, w którą stronę macie się udać?
— Skierujemy się na pustynię Er Nahman, ku Maskatowi, a potem wyślemy może posłańca do El Frat[1] do Beni Szammar, albo do Beni Obeide z zapytaniem, czy zechcą nas przyjąć do swego szczepu.
Po krótkiem świtaniu nastał dzień. Słońce dotknęło promieniami horyzontu, a Arabowie, ociekający jeszcze przelaną przez siebie krwią, uklękli do modlitwy. Wnet rozebrano namioty i Atejbehowie puścili się w drogę. W jasnem świetle dziennem spostrzegłem, że przywłaszczyli sobie bardzo wiele przedmiotów. Napad ten wzbogacił ich; byli już teraz zamożnymi ludźmi. Z tego powodu zapanowała wśród nich wielka wesołość. Zostałem trochę wtyle.
Przykro mi było pomyśleć, że Dżeheinowie zginęli z rąk swych wrogów poniekąd za moją przyczyną. Nie mogłem sobie wprawdzie uczynić żadnego zarzutu, ale bądź co bądź należało zapytać swego sumienia, czy nie było możliwem postąpić inaczej. Nadto bliskość Mekki podniecała mnie w najwyższym stopniu. Niedaleko wznosiło się miasto święte, zakazane. Czy miałem je ominąć, czy też zwiedzić mimo wszystkie niebezpieczeństwa? Jakaś ukryta siła gnała mnie do tego miasta, a jednak musiałem się nad tem przedsięwzięciem spokojnie zastanowić. Cóż będzie, gdy mi się ono uda? Będę mógł powiedzieć, że byłem w Mekce i — nic więcej. Gdyby jednak poznano we mnie giaura, to nie uniknąłbym śmierci, i to jakiej śmierci! Ale wszelkie namyślanie się i rozważanie pobudek nie doprowadziłoby do niczego, postanowiłem więc zastosować się do okoliczności.
Szejk obrał drogę okólną, aby się z nikim nie spotkać. Nie pozwolił karawanie wypocząć, póki się nie ściemniło. Droga nasza wiodła przez wąwóz, między
- ↑ Eufrat.