Z klaczy Halefa spływał pot obfitymi strugami, a z pyska spadała piana wielkiemi płatami.
— Niestety, nie możemy dziś, jak zwykle, wypocząć w porze największego upału, lecz musimy jechać aż do zmroku; inaczej nie dopędzimy tych dwóch, których mamy przed sobą.
— Kto zbyt się śpieszy, nie dojdzie do celu rychlej od tego, co zdąża powoli, effeni, bo… Allah akbar! spojrzyj tam wdół!
W tem miejscu był urwisty zrąb, a kotlina, wadi, zapadała głębiej. W dole, na odległość kwadransu drogi, widać było dwóch mężczyzn, siedzących nad małą zobhą[1], w której zachowało się trochę stęchłej wody. Konie ich obskubywały suche, kolczaste mimozy, rosnące w tem miejscu!
— Ach, to oni!
— Tak jest, zihdi, to oni. Było im za gorąco, dlatego postanowili zaczekać, aż przeminie największy upał.
— Albo zatrzymali się, aby podzielić się łupem. Cofnijmy się, Halefie, bo mogą nas zobaczyć. Opuścimy kotlinę i skierujemy się na zachód, będą wówczas przypuszczali, że przybywamy od strony Szott Rharza.
— Dlaczego, effendi?
— Niech się nie domyślą, że widzieliśmy zwłoki zamordowanego.
Konie nasze wspięły się na brzeg kotliny. Popędziliśmy cwałem prosto na zachód w głąb pustyni. Potem zatoczyliśmy w drodze koło i skierowaliśmy się do miejsca, gdzie byli owi dwaj ludzie. Nie mogli nas zdaleka zobaczyć, bo znajdowali się w głębi wadi, ale musieli słyszeć coraz głośniejszy tętent kopyt końskich, gdyśmy się do nich zbliżali. To też zerwali się raptownie i chwycili za broń, skorośmy się tylko ukazali na skraju kotliny. Udałem naturalnie, że jestem również zaniepokojony niespodzianym widokiem ludzi w głuchej pustyni, ale nie uważałem za stosowne chwycić za strzelbę.
— Salam aaleikum! — zawołałem, zatrzymując konia.
— Aaleikum! — odpowiedział starszy z mężów. — Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy spokojnymi podróżnikami.
- ↑ Kałużą.