wynosiła dwieście czterdzieści, a szerokość dwieście pięć kroków. Ponieważ postanowiłem dopiero potem oglądać zewnętrzną część świątyni, przeto wszedłem przez jedną z bram do środka. W bramie siedział jakiś Mekkaui[1], który sprzedawał miedziane flaszki.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem go z godnością. — Ile kosztuje taka jedna kuleh?
— Dwa pjastry.
— Niech Allah błogosławi twoim synom i synom twych synów, albowiem tanio sprzedajesz swój towar. Tu masz dwa pjastry — biorę jedną kuleh.
Wziąłem flaszkę i wstąpiłem, mijając liczne słupy, do wnętrza świątyni; wpobliżu kazalnicy zaś zdjąłem obuwie.
W środku stała Kaaba, otulona całkowicie w kizua[2], przez co przedstawiała trochę osobliwy widok. Wiodło do niej siedem wyłożonych kamieniami dróg, pomiędzy któremi znajdowało się tyleż pięknych trawników. Koło Kaaby zauważyłem świętą studnię Cem-cem, z której kilku urzędników rozdzielało wodę pomiędzy pobożnych pielgrzymów. Cały ten święty przybytek nie sprawiał jednak religijnie podniosłego wrażenia.
Tragarze biegali ze swoimi ciężarami, tam i spowrotem; pod kolumnami siedzieli publiczni pisarze; widać było nawet przekupniów, sprzedających owoce i pieczywo.
Rzuciwszy przypadkowo okiem w głąb kolumnady, ujrzałem zewnątrz świątyni klęczącego wielbłąda. Było to zwierzę cudnej piękności. Jego pan, obrócony do mnie tyłem, zsiadał właśnie i jednocześnie przyzywał ręką służącego z meczetu do pilnowania wielbłąda. Zauważyłem tę scenę mimochodem, gdy szedłem ku studni, by dać sobie napełnić flaszkę świętą wodą. Tu panował taki ścisk, że musiałem jakiś czas czekać na swoją kolej. Wreszcie złożyłem mały dar, zatkałem flaszkę i obróciłem się. O jakie dziesięć kroków ode mnie stał Abu-Zeif. Uczucie gwałtownego przestrachu wstrząsnęło mną całym, ale na szczęście nie osłabiło mnie wcale. W takich chwilach człowiek myśli i postanawia dziesięć razy prędzej, niż zwykle. Nie uciekałem tak, by to zwróciło uwagę otoczenia, ale starałem się jak największemi krokami dotrzeć do słupów, za któremi leżał