byłeś w Mekce i uciekłeś stamtąd. Córka Maleka wyjechała z tobą i nie opuściła cię napewno, choć popełniłeś wielki grzech. Halef pośpieszył za tobą, a za górami prześladowcy twoi znaleźli wprawdzie konia, na którym ścigał cię nasz wróg, zastrzelonego, ale Abu-Zeifa już nie było. Zabraliście go więc z sobą. Naturalnie, że tylko my mogliśmy się tego domyśleć, a nie oni.
— Kiedy przyjdzie szejk?
— Może za godzinę.
— Wejdź!
Człowiek ten nie raczył nawet spojrzeć na więźnia i ułożył się natychmiast do snu. W oznaczonym czasie stanęła przed jaskinią mała karawana. Zdjęto z wielbłądów tłumoki i wniesiono je do jaskini. Spodziewałem się, że szejk będzie mi czynił wyrzuty spowodu mojej wyprawy do Mekki. Tymczasem pierwszem jego pytaniem było:
— Czyś schwytał Abu-Zeifa?
— Tak jest.
— Czy jest on tu?
— Bez ran i zdrów.
— Będziemy go więc sądzili!
Na rozmaitych przygotowaniach zeszedł czas aż do południa. Teraz miał się rozpocząć sąd. Przedtem jednak miałem ciekawą rozmowę z Halefem.
— Zihdi, pozwól mi o coś zapytać?
— Mów!
— Prawda, że pamiętasz wszystko, coś spisał o mnie i o Hanneh.
— Wszystko.
— Kiedy mam Hanneh oddać?
— Po pielgrzymce.
— Nie ukończyłem jej jeszcze!
— Czego jeszcze brak?
— Właściwie nic, bo w Mekce spełniłem wszystko. Ale, ponieważ chciałbym żonę zatrzymać, więc przyszło mi na myśl, że do właściwej pielgrzymki należy także odwiedzenie Mediny.
— To prawda. A co mówi na to Hanneh?
— Zihdi, ona mnie kocha. Naprawdę, sama mi to powiedziała!
— A ty kochasz ją?
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/234
Ta strona została skorygowana.