— Chyba wybierasz się tam po żonę?
Zaimprowizowałem gniew i oburzenie.
— Jakże to, czy nie wiesz, że popełniasz obrazę mówiąc do mężczyzny o jego żonie? Jesteś chyba giaurem, skoro się jeszcze o tem nie dowiedziałeś?
Słowa moje bardzo go przeraziły, mogłem więc przypuścić, że to, co mimowoli wyrzekłem, było prawdą. Nie wyglądał istotnie na Beduina. Miał twarz, spotykaną bardzo często u ludzi ormiańskiego pochodzenia i — — ach, czy nie był to przypadkiem ten Ormianin, który zamordował kupca w Blidah, Ormianin, którego opis miałem właśnie w kieszeni. Nie miałem przedtem tyle czasu, aby uważnie przeczytać list gończy lub przynajmniej opis domniemanego mordercy. Gdy tego rodzaju myśli błyskawicznie powstawały mi w głowie, wzrok mój padł przypadkowo raz jeszcze na rewolwer, leżący na ziemi. Zauważyłem na jego rączce małą, srebrną płytkę; na płytce wyryte było jakieś nazwisko.
— Pozwolisz!
To rzekłszy, sięgnąłem nagle po rewolwer i przeczytałem: „Paul Galingré Marseille“. Byłem pewny, że to nie firma fabryki, ale nazwisko właściciela rewolweru.
Nie zdradzając jednak zaciekawienia, zapytałem, jakby od niechcenia.
— Co to za broń?
— To jest — no — to jest taka strzelba, co się sama obraca w koło.
— Pokaż mi, proszę, jak się z niej strzela.
Wytłumaczył mi wszystko; przysłuchiwałem się uważnie, a potem rzekłem:
— Nie jesteś Uelad Hamalekiem, ale giaurem.
— A to dlaczego?
— Ot, widzisz, żem zgadł. Gdybyś był potomkiem proroka, zastrzeliłbyś mnie z miejsca za to, że nazwałem cię giaurem. Strzelby obracające się mają jedynie tylko giaurowie. Skądby się ona mogła dostać do rąk Uelad Hamaleka. Czy ci to podarowano?
— Nie.
— A więc kupiłeś?
— Nie.
— To chyba zdobycz?
— Tak.