— Masz Allah, miałeś słuszność, zihdi. Te ślady wiodą ku Seddadzie.
Zeskoczyłem z konia, aby dokładnie zbadać wyciski na piasku.
— Dopiero pół godziny temu przejeżdżali tędy. Jedźmy pomału, aby nas nie spostrzegli za sobą.
Minęliśmy ostatnie wzgórza Dżebel Tarfaui, a gdy słońce zaszło, a potem księżyc wypłynął na niebo, ujrzeliśmy u stóp naszych Seddadę.
— Czy zjeżdżamy? — zapytał Halef.
— Nie. Przenocujemy pod drzewem oliwnem na stoku tamtego wzgórza.
Zboczyliśmy cokolwiek z naszej drogi; pod drzewami oliwnemi znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg. Byliśmy obydwaj oswojeni z groźnemi głosami pustyni w nocy. Ani straszliwe wycie szakala, ani szczekanie fenneka[1], ani głębokie wstrząsające wołania ostrożnie skradającej się hieny, nie zdołałyby nas obudzić z głębokiego snu.
Po przebudzeniu rozglądałem się przedewszystkiem, czy nie znajdę gdzie śladu naszych jeźdźców. Byłem przekonany, że wpobliżu zamieszkanej miejscowości nie przyda mi się ten ślad. Ku memu zdziwieniu jednak spostrzegłem, że ślad nie prowadził do Seddady, ale skręcił wbok na południe.
— Dlaczego oni nie zeszli do Seddady? — zapytał Halef.
— Aby się nikomu nie pokazać. Ścigany morderca musi być ostrożnym.
— Dokąd oni jadą?
— W każdym razie do Kris, aby przebyć Dżerid. Potem, mając Algier poza sobą, będą jako tako bezpieczni.
— Jesteśmy już przecież w Tunisie. Granica ciągnie się od Bir el Khalla aż do Bir el Tam, poprzez Szott Rharza.
— Takim jegomościom to nie wystarcza. Założyłbym się, że zdążają przez Feccan do Kufarah, gdyż dopiero tam będą się czuli zupełnie spokojni.
— I tu nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, jeżeli mają budjeruldu sułtana[2].