wiodącej do El Hamma, ślady kopyt końskich. Po gruntownem ich zbadaniu przekonałem się, iż jestem znowu na tropie morderców. Ślady te zaprowadziły nas aż w pobliże Kris i tu zgubiliśmy je na szerokiej drodze. Byłem już teraz pewny, że mordercy tutaj się znajdują.
Halef zamyślił się.
— Zihdi, pozwolisz sobie coś powiedzieć?
— Pozwalam!
— Dobrze jest, gdy się umie czytać w piasku.
— Cieszy mnie, że to przyznajesz. Ot, jesteśmy w Kris. Gdzie mieszka twój przyjaciel Sadek?
— Jedź za mną.
Okrążyliśmy tę miejscowość, a właściwie kilka namiotów i chat, ocienionych palmami, i znaleźliśmy się obok grupy drzew migdałowych. Ocieniały one szeroką niską chatę, z której na nasz widok wyszedł jakiś Arab i podbiegł rozradowany do Halefa.
— Sadeku, bracie mój, ulubieńcze kalifów.
— Halefie, mój przyjacielu, błogosławiony przez proroka!
Rzucili się sobie w ramiona i pieścili się nawzajem jak para kochanków.
Arab zwrócił się potem ku mnie:
— Wybacz, że o tobie zapomniałem. Wstąpcie w mój dom, bo jest wasz.
Uczyniliśmy zadość jego życzeniu. Był sam; poczęstował nas rozmaitemi rzeźwiącemi smakołykami, my zaś nie żałowaliśmy sobie. Teraz dopiero Halef uznał za stosowne przedstawić mnie swemu przyjacielowi.
— Oto Kara ben Nemzi, wielki taleb Zachodu, który rozmawia z ptakami i umie czytać w piasku. Dokonaliśmy już wielu wielkich czynów; jestem jego przyjacielem i służącym i mam go nawrócić na prawdziwą wiarę.
Poczciwina zapytał mnie raz o moje imię i zapamiętał sobie wyraz: Karol. Ponieważ nie mógł tego słowa wymówić, zrobił więc z niego na poczekaniu: Kara i dodał ben Nemzi. Gdzie i kiedy rozmawiałem z ptakami, tego sobie niestety w żaden sposób nie mogłem przypomnieć; bądź co bądź Halef twierdzeniem tem postawił mnie w jednym rzędzie z mądrym Salomonem, który podobno również umiał rozmawiać ze zwierzętami. Co