przytomności umysłu, że, gdy koń już zapadał, oparłem się mocno o przednią część siodła; równocześnie podbiwszy nogi wtył do góry, wykonałem skok ponad głowę konia, który niestety, z powodu wywartego przezemnie nacisku, znikł w jednej chwili pod powierzchnią szottu. Podczas tego skoku poleciłem duszę Bogu.Była to najżarliwsza modlitwa mego życia. Taka modlitwa nie wymaga wielu słów, ani długiego czasu. Gdy się wisi między życiem a śmiercią, nie mierzy się ani czasu, ani słów. Stanąłem na twardym gruncie; ale wnet usunął mi się on z pod nóg; już zapadając, oparłem się raz jeszcze, potem znowu się zachwiałem, ugrzązłem i wydobyłem się powtórnie; tak grzęznąc ustawicznie, postąpiłem przecież cokolwiek naprzód; nie słyszałem, nie czułem, nie widziałem nic po za tem, że tam na solnej górce oczekiwało mnie trzech ludzi, z których dwaj mierzyli we mnie strzelbami.
Wreszcie stanąłem na twardej, wytrzymałej powłoce szottu; czułem, że stoję już mocno. Wtem gruchnęły dwa strzały, — Bóg chciał, bym został jeszcze przy życiu; potknąłem się przypadkowo i upadłem; temu zawdzięczam to, że kule przeleciały obok mnie. Miałem jeszcze strzelbę, zawieszoną na plecach; istny to cud był żem jeszcze jej nie zgubił. Wówczas nie przyszło mi nawet na myśl strzelać do tych łotrów; rzuciłem się na nich z zaciśniętemi pięściami. Nie czekali jednak na mnie. Przewodnik ich uciekł, a starszy widząc, że bez przewodnika czeka go zguba, pobiegł za nim. Chwyciłem młodszego. Wyrwał się z moich rąk i uciekł. Pobiegłem tuż za nim. Jego oślepił strach, a mnie gniew, nie uważaliśmy, dokąd się zapędzamy. Nagle wydarł mu się z gardła ochrypły, przeraźliwy krzyk, a ja rzuciłem się wstecz. W tej chwili znikł on pod powierzchnią, a nad jego głową zapieniła się tylko woda. Byłem oddalony o trzydzieści cali od jego grobu.
Wnet jednak usłyszałem za sobą wołanie w najwyższej trwodze.
— Zihdi, ratunku! ratunku!
Odwróciłem się. W tem miejscu właśnie, gdzie przed kilkoma chwilami czułem pod sobą twardy grunt, Halefowi groziła śmierć. Zapadł się już wprawdzie, ale trzymał się jeszcze z całej siły, wielkiej, mocno stwardniałej skiby
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/46
Ta strona została skorygowana.