— Znajdzie. Czy Sadek nie powiedział, że aż do pewnego miejsca droga do Seftimi jest zarazem drogą do Fetnassy.
— Effendi, podsycasz we mnie nową nadzieję i nowe życie. Dobrze, zaczekamy, aż nadejdzie Omar.
— Jeśli nas znajdzie, będzie to szczęście dla niego. Ścieżka, którąśmy szli, zapadła się. Zginąłby, gdyby się o tem od nas nie dowiedział.
Położyliśmy się obok siebie; słońce prażyło nas tak mocno, że zmoczona nasza odzież wyschła po kilku minutach i pokryła się warstewką soli.
Choć żywiłem to przekonanie, że syn zabitego przewodnika nadejdzie, to jednak mógł on zamiast pójść przez szott, obrać drogę, wiodącą naokoło niego. Czekaliśmy więc w wielkiem, wprost trwożnem napięciu. Południe minęło; było już tylko dwie godziny do wieczora; wtem ukazała się wdali postać, zbliżająca się powoli ku nam od strony wschodniej. Zbliżała się coraz więcej i wreszcie dostrzegła także nas.
— To on — rzekł Halef, zwinął rękę w trąbkę i zawołał jak przez tubę: — Omar ben Sadek, przyjdź tu szybko.
Zawołany podwoił kroki i stanął wnet przed nami. Poznał przyjaciela swego ojca.
— Bądź pozdrowiony, Halefie Omarze!
— Hadżi Halef Omar! — poprawił go Halef.
— Wybacz! Radość z tego, że cię widzę, winna temu, żem się pomylił. Byłeś w Kris, u ojca?
— Tak — odpowiedział Halef.
— Gdzie jest ojciec? Jeśli jesteś na szocie, to musi on być gdzieś niedaleko.
— Jest wpobliżu — odpowiedział Halef uroczyście.
— Gdzie?
— Omarowi ibn Sadekowi przystoi przyjąć spokojnie kismet.