Najzdradliwsze miejsca mieliśmy już teraz za sobą; nie obawialiśmy się już żadnego niebezpieczeństwa, choć trzeba było jeszcze iść przez całą noc. Nadedniem wstąpiliśmy na brzeg półwyspu Nifcaua: przed nami była Fetnassa.
— Cóż teraz? — zapytał Halef.
— Chodźcie za mną! — odpowiedział Omar.
Było to pierwsze słowo, jakie usłyszeliśmy z ust jego od wczoraj. Poszedł natychmiast ku chatce, stojącej niedaleko brzegu. Przed chatą siedział jakiś starzec.
— Salam aaleikum — powitał go Omar.
— Aaleikum — odpowiedział starzec.
— Czy jesteś Abdullah el Hamis, co waży sól?
— Tak jest.
— Czy widziałeś chabira, Arfana Rakedihma z Kris?
— Widziałem, jak wstąpił przed świtem z jakimś obcym człowiekiem na ląd.
— A co potem zrobili?
— Chabir odpoczął u mnie, a potem udał się do Bir Rekeb, aby stamtąd wrócić do Kris. Cudzoziemiec zaś kupił sobie u mego syna konia i spytał się o drogę do Kbilli.
— Dziękuję ci, Abu el malah[1].
Potem poszedł, wciąż milcząc, dalej i zaprowadził nas do chaty, gdzie pożywiliśmy się daktylami i wypili filiżankę lagmi. Później pośpieszyliśmy do Beszni, stąd do Negua i Manzurah, gdzie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na tropie mordercy. Niedaleko Manzurah leży wielka oaza Kbilli. Wówczas miał tam swą siedzibę turecki wekil[2], który pod nadzorem wielkorządcy Tunisu zawiadywał półwyspem Nifcaua. Miał on straż przyboczną złożoną z dziesięciu żołnierzy.
Naprzód udaliśmy się do kawiarni; ale Omar nie mógł tam długo wytrzymać. Wyszedł, aby zasięgnąć języka i wrócił dopiero za godzinę.
— Widziałem go.
— Gdzie? — zapytałem.
— U wekila.
— U namiestnika?
— Tak. Jest jego gościem i ma na sobie wspaniale szaty. Jeśli chcecie z nim mówić, to musimy pójść, bo teraz jest pora audjencji.