Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

W mgnieniu oka otoczyli mnie, Halefa i Omara. Wyprowadzono nas na podwórze, na środku którego znajdowała się kłoda w rodzaju ławki. Z kształtu tego pnia można było wnioskować, że przeznaczony był dla tych, którzy mieli otrzymać bastonadę.
Moi towarzysze nie stawiali również oporu, widząc, że znoszę wszystko spokojnie, ale poznać było po wyrazie ich oczu, że czekali tylko na mój przykład, aby wreszcie skończyć z tą farsą.
Właśnie staliśmy przez chwilę koło pnia, gdy zjawił się wekil wraz z Abu en Nassrem. Murzyn niósł przed nimi dywan, rozpostarł go, a gdy usiedli, podał im ognia do fajek. Teraz wekil wskazał na mnie.
— Wermyn ona elli — dajcie mu pięćdziesiąt.
Teraz wybiła dla nas chwila stanowcza.
— Czy masz jeszcze moje bu-djeruldu w kieszeni? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Oddaj mi je!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Aby się żaden wierny niem nie splamił!
— Chcesz mnie naprawdę obić?
— Tak.
— Pokażę ci, co robię, jeśli sam sobie muszę wymierzyć sprawiedliwość.
Małe podwórze było z trzech stron otoczone wysokim murem, a z czwartej zamknięte zabudowaniem; można było wyjść stąd tylko tą samą drogą, którą weszliśmy. Widzów nie było; stało więc nas trzech przeciw trzynastu. Pozwolono nam zatrzymać broń przy sobie, bo wymagał tego rycerski zwyczaj pustyni; wekil był zupełnie nieszkodliwy, żołnierze jego również; niebezpiecznym stać się mógł tylko Abu en Nassr. Jego musiałem w pierwszym rzędzie uczynić niezdolnym do walki.
— Czy masz sznur? — zapytałem Omara pocichu.
— Mam sznur z mego burnusa.
— Odwiąż go! — Halefowi zaś szepnąłem: — Skoczysz do wyjścia i nie wypuścisz nikogo!
— Wymierz sobie sprawiedliwość! — odpowiedział tymczasem wekil.
— Zaraz.