— Niech ci Pan Bóg mowę zachowa, zihdi — mówił ktoś głosem błagalnym — ale ja muszę widzieć się i pomówić z twym effendim, słynnym lekarzem z Frankistanu,
— Teraz nie.
— Ależ muszę koniecznie, bo inaczej mój pan nie byłby mnie posłał.
— Kto jest twym panem?
— Bogaty i potężny Abrahim-mamur; oby mu Allah dał dożyć tysiąca lat!
— Abrahim-mamur? Co to za Abrahim-mamur, jak się nazywał jego ojciec? Kto był ojcem jego ojca, a kto ojcem jego dziadka? Kto go urodził i gdzie żyją ci, którym zawdzięcza swe nazwisko?
— Nie wiem tego, zihdi, ale wiem, że jest panem potężnym, o czem świadczy już jego nazwisko.
— Nazwisko jego? Co to ma znaczyć?
— Abrahim-mamur. Mamur znaczy naczelnik prowincji; zapewniam cię, że był on naprawdę mamurem.
— Był? Więc nie jest nim obecnie?
— Nie.
— Pomyślałem to sobie. Nikt go nie zna, nawet ja, Halef agha, waleczny przyjaciel i opiekun mego pana, nigdy jeszcze o nim nie słyszałem. Idź precz, mój pan nie ma czasu.
— To powiedz mi, zihdi, co mam uczynić, aby się dostać do niego!
— Czy nie znasz przysłowia o srebrnym kluczu, który otwiera przybytki mądrości?
— Mam klucz ten przy sobie!
— Otwórz więc.
Nasłuchiwałem uważnie i złowiłem uszyma cichy brzęk monet.
— Jeden pjastr? Człowieku, zapewniam cię, że dziura w zamku jest znacznie większa, niż twój klucz; zamku nie zdołasz nim otworzyć, bo jest za mały.
— Będę go musiał powiększyć.
Znowu usłyszałem brzęk małych srebrników. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy gniewać. Wszak ten Halef agha stał się nadzwyczaj sprytnym portjerem!
— Trzy pjastry? Dobrze, teraz mogę się przynajmniej zapytać, co ci zlecono powiedzieć effendiemu?
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/73
Ta strona została skorygowana.