niejeden właściciel fajki, wartości dziesięciu tysięcy pjastrów, zdobył cały majątek, kradnąc i grabiąc mienie swych ciemiężonych poddanych. Należało więc raczej rzucić badawczym wzrokiem w jego twarz. Gdzież to widziałem już raz te piękne, subtelne, a przez swą dysharmonję tak djabelskie rysy? Oczy małe, ogołocone z rzęs, zmieniały swój wyraz z błyskawiczną szybkością.
To spojrzały badawczo, przenikliwie, aż do głębi duszy, to znów patrzyły przed siebie spokojnie, obojętnie, ba nawet chłodno. Palące, nerwami wstrząsające żądze wyżłobiły głębokie ślady na jego twarzy. Miłość, nienawiść, mściwość i ambicja ściągnęły tę indywidualność potężną w niziny występku i winy i nadawały jego twarzy ów niewysłowiony, szatański wyraz, który służy za przestrogę ludziom czystym i dobrym. Gdzież to spotkałem tego człowieka? Gdzieś go jednak widziałem napewno! muszę sobie przypomnieć; ale czuję, że nie poznałem go w miłych i przyjaznych okolicznościach.
— Salam aaleikum! — odezwał się powoli, a głos jego jakby spływał po długiej, wspaniałej, uczernionej brodzie. Głos ten brzmiał chłodno, bezdźwięcznie, bez życia i nieprzyjemnie, mógł przejść niejednego zimnym dreszczem.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Niech za Allaha sprawą, balsamy wyrosną na śladach twych stóp, miód niech spływa z twych palców, aby serce moje nie słuchało już jęków swej boleści!
— Niechaj ci Bóg użyczy spokoju, a mnie pozwoli wyśledzić truciznę, co trawi życie twego szczęścia odpowiedziałem na jego słowa powitalne, bo nawet lekarz nie może zapytać się muzułmanina o jego żonę, jeśli nie chce uchybić uświęconemu zwyczajowi i naruszyć praw grzeczności.
— Słyszałem, że jesteś mądrym hekimem. Do jakiej medresse[1] uczęszczałeś?
— Do żadnej.
— Do żadnej?
— Nie jestem muzułmanin.
— Nie? A kto?
— Chrześcijanin.
- ↑ Wyższa szkoła na Wschodzie.