Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

Przy tej propozycji przyszło mi coś na myśl.
— Hassan, nazwałeś mnie swym przyjacielem.
— Jesteś nim. Zażądaj odemnie, czego chcesz, a spełnione będzie, jeśli to, czego żądasz, jest moją własnością, lub w mej mocy.
— O, chciałbym cię prosić o coś bardzo wielkiego.
— Czy mogę to spełnić?
— Tak.
— Więc już zgóry ci przerzekam. Co to takiego.
— Dowiesz się wieczorem, gdy będziemy razem pili kawę
— Przyjdę i... ale, synu mój zapomniałem, że jestem już proszony.
— Gdzie?
— W tym samym domu, w którym i ty mieszkasz.
— Przez szejka el belet?
— Nie, lecz przez pewnego męża z Istambułu, który jechał ze mną przez dwa dni, a tu wysiadł. Najął on w tym domu pokój dla siebie i miejsce dla swego służącego.
— Czem jest?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego.
— Ale jego służący mógł powiedzieć.
Kapitan zaśmiał się, co było u niego rzeczą niezwykłą.
— To łobuz, który słyszał wszystkie języki, a żadnego z nich nie przyswoił sobie zbyt wiele. Pali, gwiżdże i śpiewa dzień cały, a zapytany o coś, daje odpowiedzi, które dziś są prawdziwe, a jutro fałszywe. Przedwczoraj był Turkiem, wczoraj Czarnogórcem, dziś znowu jest Gruzinem, a Allah wie chyba, czem będzie jutro lub pojutrze.
— Więc nie przyjdziesz do mnie?
— Przyjdę po wypaleniu fajki z tamtym. Niech cię Allah strzeże; mam jeszcze robotę.
Halef już przedtem poszedł do domu; udałem się za nim i ledwo przybyłem do mieszkania, wyciągnąłem się zaraz na dywanie, aby przebiec w myśli zdarzenia dzisiejszego dnia. Nie mogłem jednak tego zamiaru wykonać, bo po chwili wszedł mój gospodarz.
— Sallam aaleikum.
— Aaleikum.
— Effendi, przychodzę, aby poprosić o pozwolenie.
— Jakie pozwolenie?