— Ah, jesteś mądry, jak Abul Hossein[1] i zabijasz lwy, mnie jednak nie złapiesz! — zawołał.
Wyrwał krzywą szablę z za pasa i nacierając na mnie, chciał mi zadać śmiertelny cios. Nie trudno było z nim się załatwić. Strzeliłem do jego konia; gdy koń się zwalił, Arab padł na ziemię, a ja pochwyciłem go szybko. Teraz rozpoczęły się zapasy, które przekonały mnie o jego nadzwyczajnej sile; musiałem zerwać zeń turban i oszołomić go uderzeniem w skroń, zanim go ostatecznie pokonałem.
Podczas tych krótkich zapasów, zakotłowało się wokoło mnie; tego, co się działo, nie można było właściwie nazwać walką. Rozkazałem Haddedihnom strzelać tylko do koni; dlatego to po pierwszej salwie, którą — dano w chwili, gdy szejk na mnie nacierał, wszystkie konie Obeidów były albo zabite, albo ciężko zranione. Wojownicy leżeli na ziemi, a naokoło nich jeżyły się wszędy lance Haddedihnów, pięć razy od nich liczniejszych. Nawet rzeka nie mogła im ułatwić ucieczki, albowiem kule nasze dosięgłyby każdego pływaka. Gdy kłębowisko, które powstało po pierwszej salwie, rozsnuło się, Obeidowie stali bezradni; szejka ich wsunąłem był między dwóch służących Lindsaya, a teraz chciałem całą tę scenę zakończyć bez rozlewu krwi.
— Nie trudźcie się, wojownicy Obeidów; jesteście teraz w naszej mocy. Jest was dwudziestu, my zaś mamy więcej niż stu jeźdźców, a wasz szejk znajduje się w moich rękach!
— Zastrzelcie go! — rozkazał im szejk.
— Skoro tylko jeden z was podniesie broń przeciwko mnie, to mężowie ci zabiją waszego szejka! — odpowiedziałem.
— Zastrzelcie go, tego diba[2], ibn Avaha[3], erneba[4]! — zawołał szejk mimo mej groźby.
— Nie ważcie się, bo i wy bylibyście zgubieni!
— Bracia wasi pomszczą was i mnie! — zawołał szejk.
— Bracia wasi? Obeidowie? A może także Abu Hammedowie i Dżowarjowie?
Spojrzał na mnie zdumiony.
— Co wiesz o nich? — wykrztusił z siebie.