Strona:Karol May - Przez pustynię tom 2.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

— Tylko dwa!
— Dobrze. Jeśli znajdę trzy, jesteś zgubiony!
— Wybacz, emirze! Być może, że tymczasem znaleźli jeszcze jedno. W takim razie są trzy.
— Ah! A może są cztery?
— Zechcesz może, aby ich było dziesięć!
— Jesteś Abu Hammedem i nie zechcesz chyba stracić tego, coś nagromadził rozbojem. Nie będę się już ciebie więcej pytał.
— Mamy cztery, emirze — rzekł bojaźliwie.
— Dobrze. Milcz teraz, bo sam się przekonam!
Tymczasem rozejrzałem się przez lunetę po całym widnokręgu, spostrzegłem kilka ruchomych punktów. Przywołałem do siebie Haddedihna, który przywodził ludziom, znajdującym się pod moim rozkazem. Był to dzielny wojownik, któremu mogłem zupełnie zaufać.
— Mamy czterdziestu Abu Hammedów. Czy sądzisz, że trzydziestu naszych ludzi mogłoby ich dostatecznie przypilnować?
— Dziesięciu, emirze. Nie mają przecież broni!
— Pojadę teraz naprzód z hadżim Omarem, aby zasięgnąć języka. Gdy słońce stanie prosto nad tamtym krzakiem, a mnie jeszcze nie będzie spowrotem, to wyślesz trzydziestu Haddedihnów, aby mnie szukali!
Zawołałem Anglika; przybył ze swoimi dwoma służącymi. Rzekłem doń:
— Mam panu do powierzenia bardzo ważny posterunek.
— Well — odpowiedział.
— Ja teraz pojadę zobaczyć, jak daleko ciągną się pastwiska Abu Hammedów. Jeśli nie wrócę za dwie godziny, to trzydziestu ludzi pośpieszy w ślad za mną.
— Ja także?
— Pan zostanie z resztą ludzi, aby pilnować jeńców. Jeśli który z nich czemkolwiek zdradzi chęć ucieczki, to proszę go zastrzelić na miejscu.
— Yes! Jeśli ktoś ucieknie, to powystrzelam wszystkich.
— Dobrze, ale nie więcej!
— No! Ale sir, jeśli mówić z Abu Hammedami, to zapytać!
— O co?